Tomasz Mlącki: Lot Of Trouble

Najtrudniej jest mi zaakceptować fakt, że na pokładach za nasze bezpieczeństwo odpowiadają ludzie niemający prawa do urlopu, zwolnienia, a pracujący w permanentnej niepewności jutra... To niewyobrażalne w europejskich standardach, bliskie raczej rzeczywistości republik bananowych.

Sytuację w PLL Lot komentuje Tomasz Mlącki.

Narodowe linie lotnicze to perła w koronie ekonomicznych precjozów każdego państwa. Ambasadorowie kraju, którego nazwę i flagę prezentują na samolotach, docierających na wszystkie kontynenty, wsparci wieloletnią, chlubną tradycją, dumni z miliardów przelecianych kilometrów, milionów przewiezionych pasażerów, w tym wielkich nazwisk goszczonych na pokładach. Podniebna wspaniałość, skrawek ojczyzny na obczyźnie, pozwalający poczuć się jak w domu o wiele tysięcy mil od niego. Zwykle towarzyszą im wzniosłe, nomen omen, uczucia – duma, prestiż, wzruszenie, słowem nieco metafizyki… Przeważnie jest tak, ale czasem nie. Bo u nas jest kłopot.

Narodowe linie lotnicze RP ostatnio dramatycznie traciły. Wizerunkowo przede wszystkim. Przez dobrych kilka dni były na czołówkach wszystkich mediów, dzięki którym Polska i świat mogły się przyglądać, jak LOT brnie w konflikt, pogrążając się w spirali swarów i opętańczej dialektyki. Z przykrością stwierdzam, że egzaminu, trudnego, bo i w niełatwej chwili, nie zdała osoba, która powinna dbać o dobre imię firmy najbardziej – jej prezes. Trudno wręcz zrozumieć dlaczego człowiek, którego zadaniem jest przede wszystkim łączyć w harmonijny sposób troskę o rozwój i finanse spółki z zapewnianiem komfortu pracy załodze, składającej się z wysokiej klasy specjalistów, których zastąpić niełatwo, skupił się na zaognianiu konfliktu.


Jest prezes Milczarski dobrze wykształconym menadżerem, nauki pobierał w Cambridge, praktyki w lotnictwie pasażerskim przed LOT-em nie miał jednak żadnej, co zaowocowało tym, że nie wchłonął specyfiki tego biznesu i wytworzył w sobie mniemanie, iż liniami lotniczymi można zarządzać jak każdym innym przedsięwzięciem, rozumianym jako suma arkuszy excela, gdzie element ludzki jest kłopotliwym, trudno sterowalnym, opornym na wolę szefa detalem ekonomicznej układanki. Jest bowiem prezes Milczarski ewidentnie sierotą po taczeryzmie, z pełnym zestawem cech wyznawcy tej przemijającej doktryny: niecierpliwością, nieufnością, nienasyceniem i niechęcią, najdelikatniej ujmując, choć inny rzeczownik na „n” tu się nasuwa, do związków zawodowych. Co najistotniejsze, nie ma też szacunku dla kultury kompromisu, będącej tlenem krwiobiegu każdego szanującego się menedżera spółek z górnej półki. Kiedy pojawia się konflikt, trzeba go umieć rozwiązać w ciszy i spokoju gabinetów, gdzie prowadzi się negocjacje, umiejętnie antycypując wydarzenia.

Nie czeka się na ostatnią chwilę, naprędce reżyserując kiepski spektakl z milionową widownią i sobą w roli głównej. Bez koncepcji postaci, znajomości tekstu, o talencie nie wspominając. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić szefa Lufthansy zwabiającego podstępnie, pod pozorem rozmów, związkowców tylko po to, aby im wręczyć wypowiedzenia, a kiedy goście, zachowując się jak przyzwoitemu człowiekowi przystało, nie chcą ich przyjąć w atmosferze skandalu, ścigającego pracowników po korytarzu, przypierając, w dosłownym znaczeniu, jednego z nich do muru, aby wykrzyczeć mu w twarz treść pisma. Nie mieści mi się też w głowie prezes Air France, nie pozwalający skorzystać strajkującym z toalet. Nie widzę również CEO British Airways wykrzykującego w świetle reflektorów; „pozwólcie nam pracować!!!”. Ale najtrudniej jest mi zaakceptować fakt, że na pokładach za nasze bezpieczeństwo odpowiadają ludzie niemający prawa do urlopu, zwolnienia, a pracujący w permanentnej niepewności jutra: przedsiębiorca pilot, businesswoman stewardessa, przemęczeni, nierzadko chorzy. To niewyobrażalne w europejskich standardach, bliskie raczej rzeczywistości republik bananowych.

W drugiej fazie konfliktu pospiesznie sprowadzono prezesa ze sceny, co pozwoliło na wygaszenie sporu. Powstaje pytanie, czy dla dobra spółki ten stan nie powinien stać się normą? Z drugiej jednak strony, prezes podzielił się z opinią publiczną wyznaniem, że obiecał załodze, iż nie zrezygnuje ze stanowiska do czasu uruchomienia Centralnego Portu Komunikacyjnego. Przecież to może być wieczność, litości, o wyrazach współczucia dla załogi nie zapominając…
 

P.S. Ostatnio w mediach pojawiło się doniesienie, że pasażerowie rejsu z Pekinu musieli zrobić tzw. zrzutę na remont hydrauliki w jednym z silników Dreamlinera, aby móc wrócić do domu. LOT, ustami rzecznika, kluczył w zeznaniach, początkowo zaprzeczał, co jest kuriozalnie nieprofesjonalne i naiwne w czasach smartfonów i wszechobecnej sieci, aby w końcu przyznać się i ostatecznie przeprosić. Kolejny akt podniebnej groteski napisało życie, a ja ze smutkiem czekam na następne. Memy już są, a ten felieton ma szansę być inauguracją serialu z elementami sitcomu.
Piszę to jako pasażer LOT-u od ponad 30 lat, ale wcale mi nie do śmiechu, bo firmę darzę dużym sentymentem i zależy mi na jej dobrym wizerunku…
 

Autor: Tomasz Mlącki, sales & business development director, DMC Poland.

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl