Tomasz Mlącki: WARS wita/witał* nas, czyli niewłaściwe skreślić. część 2.

WARS był kiedyś instytucją sensu largo, pisano o nim w poważnej literaturze, kręcono filmy, śpiewano, ale przede wszystkim bywano z nadzieją, nierzadko spełnianą, iż pobyt ten ubarwi, a może nawet unieśmiertelni konwencjonalną podróż. Był zwierciadłem życia, encyklopedią doświadczeń, wielką paletą znaczeń, słodko-gorzką, kompletną w treści i wyrazistą w formie.
 

Zobacz część 1 felietonu


Mój pierwszy kontakt z wagonem restauracyjnym miał miejsce w ekspresie do Katowic. Miałem sześć lat. Odstaliśmy z mamą swoje, aby przysiąść się do ciekawej pary. Młoda dziewczyna, zapewne studentka, kilka chwil wcześniej ochoczo przyjęła zaproszenie dorodnego pana w kwiecie wieku, mefistofelicznej urody i profesorskiej elokwencji. A potem, jak to zwykle bywa/bywało*, on poczuł drugą młodość, wytężał wszystkie wiotczejące już siły w akcie antycypowanej zdobyczy, ona była królową życia przez tych kilkadziesiąt minut, więc jak to ślicznie puentował Grechuta, śmiała się, klaskała. Idylla trwała do czasu, kiedy pan pochylił się nad panią, szepnąwszy jej coś do ucha, a potem był już tylko spiż w jej wzroku lub, jak to w dzisiejszych ubogich/skondensowanych* semantycznie czasach się mówi, foch na maksa, wódka lała się po stole a talerz i jego bogata, jak na siermiężną PRL-owską gastronomię, zawartość wylądowała na podłodze.
 

Dziewczyna po dumnym odrzuceniu głowy przeprowadziła błyskawiczną ewakuację, depcząc po dziecku, czyli mnie. Jak duch ze złej bajki wyrósł nagle kelner o urodzie Quasimoda oraz bezlitosnym spojrzeniu i podliczył domniemanego profesora za napoje, posiłek, straty faktyczne i urojone, oczywiście za dwie osoby. Zrezygnowany Romeo przełomu drugiego i trzeciego wieku z westchnieniem sięgnął po portfel, uiścił, wlepił wzrok w sufit, potem we mnie i powiedział; „Boże drogi, straciłeś na nią ładny grosz, czas abyś wreszcie zmądrzał…” Potem raz jeszcze zaszczycił mnie zrezygnowanym wzrokiem i wymownie podniósł palec do góry. Zrozumiałem, nie w pełni wtedy rzecz jasna, ale wcześniej niż on, choć i w moim przypadku bez zbliżonych błędów się nie obyło. Za ową niezmiernie cenną lekcję życiowej pokory jestem bezimiennemu pasażerowi dozgonnie wdzięczny.

Kolejna klisza pamięci to pociąg „Nord-Sued” z Warszawy do Burgas, późne lata 80. Pilotowałem imprezę do Bułgarii z wyskokiem do Stambułu. Skład toczył się przez Rumunię, był otwarty dla przewozów lokalnych, a korytarze zaludniali wynędzniali obywatele państwa rządzonego brutalną ręką przez „Słońce Karpat”. Rumunia Ceausecu była potwornie biedna, permanentnie głodna, z iluzorycznymi racjami żywnościowymi opiewającymi na 300 gramów mięsa i wędliny na miesiąc! Po składzie snuły się chude dzieci z nienaturalnie błyszczącymi oczyma, Romowie i liczne patrole. Mundurowi, o ciężkim spojrzeniu, byli z milicji lub policji militarnej. Ja zapamiętałem tych drugich, dwóch rachitycznych szeregowców w brudnych uniformach, z karabinami na wystrzępionych pasach i ich dowódcę, grubego sierżanta, który łaskawie dał się skorumpować ajentowi Warsu, zamienionego w sklepik sprzedający biseptol. W kraju, gdzie za aborcję groziło więzienie, środki kontroli urodzin były niedostępne, więc poczciwy polski sulfonamid był wielce pożądanym substytutem. Kilka godzin sprzedaży czyniło bufetowego zamożnym. Polak spoglądał nerwowo na dowódcę patrolu, krzycząc „szef, patre minute” i dosmażając dwa mielone z furą ziemniaków. Tyle było warte przymknięcie oka tam i wtedy. Sierżant jadł nienaturalnie długo, wlepiwszy wzrok w swoich podwładnych, spazmatycznie przełykających ślinę przez długie pół godziny. Po raz pierwszy miałem okazję na własne oczy obserwować, na czym polega istota hierarchicznej władzy w jej patologicznie doskonałej brutalności. Zrozumiałem, zapamiętałem, od czasu do czasu podobne zachowania widuję, niestety… 

Epizod trzeci – lata 90. ubiegłego wieku, ekspres „Berolina”, relacji Berlin Ostbahnhof – Warszawa Wschodnia. Wracaliśmy z targów ITB. Do Konina skład jechał rozkładowo, tuż za nim coś się zacięło. Kiedy postój trwał już dobre 20 minut jeden z moich towarzyszy podróży wstał i profetycznie wycedził: panowie, mam złe przeczucia, idźmy do restauracyjnego, póki czas. Grono niedowiarków zaczęło bagatelizować, że niby to zaraz ruszy, ale nasz guru stał niczym skała. Był prorokiem we własnym przedziale, bowiem zajęliśmy ostatni wolny stolik w starym, dobrym pulmanowskim voiture restaurant, dosłownie na trzydzieści sekund przed kolejnymi chętnymi, pociąg zaś dotarł do stolicy z opóźnieniem 360 minut, który to czas spędziliśmy w komforcie biesiadnej rozmowy, w mocno egzystencjalnym duchu, dywagującej nieustannie w coraz to nowe obszary znaczeń, układających się w nieskończoną spiralę otwartych pytań. Wiedzieliśmy na koniec, że nic nie wiemy, więc była to uczta gargantuiczna i platońska w jednym…

W Szymanowie autentycznie wzruszona kierowniczka wagonu przyniosła z rachunkiem po lampce winiaku, mówiąc: „panowie, to noc cudów, ja już dwadzieścia lat jeżdżę tym złomem, ale takich klientów jeszcze nie miałam, wypiliście mi całą wódkę, nie upiwszy się przy tym, zachowywaliście się kulturalnie, wszyscy was słuchali, a było czego, więc macie na koszt firmy”. Wzruszeni nie mniej niż donatorka, wypiliśmy na baczność i w ciszy, choć niejedna pieśń cisnęła się na usta, aby wrażenia tak pracowicie przez sześć godzin umacnianego nie zepsuć. Guru się popłakał, wtulony we mnie powtarzał, że nigdy przedtem nie miał tak silnego przekonania o sensie własnej egzystencji. Ledwo przekroczył trzydziestkę, wtedy miał pełne prawo tak sądzić…

Wreszcie bar w pociągu Łódź Fabryczna – Suwałki, połowa lat 90. Pali się kilka żarówek, rygor nocny, atmosfera nierzeczywista, niczym u Hasa w scenie kolejowej z „Sanatorium pod klepsydrą”, w powietrzu mistyka, choć nieco siermiężna. Pasażerowie rytmicznie kiwają się przez sen na wysokich stołkach, mgła za oknem, pociąg gwiżdże leniwie poprzez stukot kół i nagle… Wagon zalewa światło, w jego centrum stoi przeraźliwie chudy dryblas w kraciastej koszuli i operowym barytonem śpiewa: „W małym mieszkanku na Mariensztacie, zamiast firanek wisiały gacie”, po czym znika tak szybko jak się pojawił, gasząc taktownie światło. Sam już nie wiem, czy to zdarzyło się naprawdę, ale przecież byłem na jawie, sądzę jednak, że większość obudzonych poczytała to raczej za sen i mieli w tym swoją rację.
 
Kiedy zamykam oczy, te sceny barowo-restauracyjno-kolejowe skrzą się w całej swojej krasie. Wybaczcie, proszę, ową osobistą nutę, ale tak to już jest, że kiedy teraźniejszość okrawa i banalizuje przeszłość, to protestujemy. Czuję się trochę jak w dekadenckiej atmosferze „Grand Budapest Hotel”, a że piszę ten felieton w swoje urodziny, więc z natury rzeczy jest w nim nostalgia, może trochę rubaszna… Zatem na koniec poproszę o odpowiedź na tytułowy dylemat, pod pierwszą gwiazdką.  Ja już wybrałem, wyboru przecież nie mając…


*niewłaściwe skreślić 

 

Autor: Tomasz Mlącki, sales & business development director, DMC Poland.

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl