Tomasz Mlącki: Ciasno wszędzie, tłoczno wszędzie…

Świat obiegło zdjęcie wierzchołka Czomolungmy, szerzej znanego jako Mount Everest, najwyższego wzniesienia Ziemi, położonego 8848 metrów nad poziomem morza. Fotografia – kuriozum, bowiem jedno z najmniej gościnnych i dostępnych miejsc na naszej planecie oplata kolejka ponad dwustu wspinaczy, każdy z ekwipunkiem, za którego równowartość przeciętna nepalska wieś mogłaby żyć przez miesiące. Tłok jak pod Giewontem w pogodny letni dzień… Czekają godzinami w strefie śmierci, gdzie tlenu w powietrzu jest wielekroć mniej niż na poziomie morza, po to by stanąć na nieobszernym szczycie na chwilę, zrobić kilka zdjęć, w tym rytualne selfie i w dół. Dla jedenastu osób były to ostatnie chwile życia, choroba wysokościowa zebrała oczywiste żniwo, zostali na zawsze w lodzie, o krok od realizacji życiowego marzenia.

Dydaktyka słynnego filmu „Everest” nie zadziałała… Przez tysiące lat miejsce to pozostawało dziewicze, nietknięte ludzką stopą. Od początku XX w. wielu próbowało, ale Góra Gór broniła się skutecznie, chłonąc kolejne ofiary, z najbardziej znanym w tym gronie Georgem Mallorym na czele, o którym wielu chce wierzyć, iż dotarł, ginąc w drodze powrotnej. Szczyt poddał się dopiero 29 maja 1953 roku, kiedy to na Dachu Świata stanęli Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay. W latach 50. i 60. wyczyn ów powtórzyło 21 wspinaczy. W latach 70. – ponad osiemdziesięciu, w następnej dekadzie nieco mniej niż dwustu, a latach 90. – prawie tysiąc. W XXI wieku wzrost dramatycznie przyspiesza, roczne statystyki idą już prawie w tysiące, tylko 19 maja 2012 roku 234 szczęśliwców mogło zakrzyknąć – JESTEM TU! Przynajmniej w myśli, bo zmęczenie wtłacza słowa w gardło.

Co jest tego stanu rzeczy przyczyną? Czyżby w naszym stuleciu tak wielu zasiliło grono członków elitarnych klubów górskich? Czyżby himalaiści rozmnożyli się w postępie geometrycznym? Nic z tych rzeczy – zmienił się paradygmat, a cezurą jest przełom wieków. W ubiegłym wierzchołek atakowali pasjonaci, swoiści himalaholicy, dla których góry były filozofią, sensem i treścią życia. Pragmatyka ich egzystencji była immanentnie podporządkowana kolejnym wyprawom, owo uzależnienie pozostawiało daleko w tyle świat nizin, z rodziną, pracą zawodową, codziennym uniwersum doświadczanym przez rzesze. Nie mnie tu oceniać ich wybory, choć trudno nie doświadczyć ambiwalencji, myśląc o cenie, jaką przychodziło za to płacić, nie tylko tej ostatecznej. Wystarczy przeczytać ich biografie, skądinąd pasjonujące, vide – Kukuczka, których ostatnio prawdziwe zatrzęsienie. Himalaje były wtedy przestrzenią elitarną, sferą urzeczywistnionego mitu nadczłowieka – sięgającego po niemożliwe, sacrum oczywistym. Zdobywcy – stosunkowo nieliczni kapłani owego kultu byli poza zasięgiem aspiracji mas. Ale cóż, masy jak to puentował Ortega y Gasset, lubią bunt. I ten nastał, pod wysoko wzniesionym sztandarem demokratyzacji dostępu i spełniania marzeń. Ktoś tam, gdzie wszyscy widzieli nieprzezwyciężoną trudność, dostrzegł szansę, choć angielski termin opportunity, jest semantycznie uczciwszy w kontekście tej, jak to się elegancko w teorii biznesu mówi – niszy. Kupcy weszli zatem do świątyni i błyskawicznie otworzyli na jej ołtarzu zyskowny interes.

Komercyjny kram świetnie się kręci. Liczby mówią za siebie: uczestnictwo w wyprawie – to koszt jednostkowy od 30 do ponad 100 tysięcy dolarów amerykańskich. Pozwolenie, w powyższej cenie, w całości idące na konto rządu Nepalu, to 11 tysięcy USD. Lwią część zgarniają firmy organizujące wyprawy, uwalniając się jednocześnie od jakiejkolwiek odpowiedzialności, bo w kontrakcie płacący fortunę za materializację swoich marzeń muszą zrzec się jakichkolwiek roszczeń, całą odpowiedzialność za wypadek, chorobę i śmierć biorąc na siebie.

Na Szczyt Szczytów peregrynują teraz wszyscy, których na to stać. Finansowo dla jednych to promil rocznego dochodu, dla innych, a osobiście znam taki przypadek, to mozolne gromadzenie środków, zwieńczone finalną wyprzedażą dóbr trwałych. Himalaistów zastąpili wspinacze amatorzy, tragarze własnych snów, podążający skrótową ścieżką przygotowania kondycyjnego, a w najtrudniejszej fazie wejścia faszerowani tlenem przez wspierających, choć w wielu przypadkach uczciwiej jest stwierdzić, wciągających ich na wymarzone miejsce Szerpów. Interes idealny – podaż ograniczona, popyt ogromny, bo tłum chętnych jest wielotysięczny, odpowiedzialność materialna żadna, o moralnej nikt głośno nie mówi, a byłoby o czym.
Koszty? Corocznie przybywa zwłok na Evereście, ciał pochłanianych systematycznie przez lód, swoistych kamieni metrowych, bo na tej wysokości metr to jak mila na nizinie, zostawianych tam na wieczne eschatologiczne memento, gdyż z tej wysokości padłych na szlaku się nie znosi, mijanych przez tysiące tych, którzy ufają, że ich ten los nie spotka. Radzę przedtem obejrzeć liczne zdjęcia, uważnie i ze zrozumieniem.

Kiedyś Cecil B. Rhodes, niezwykle skuteczny angielski imperialista i przedsiębiorca, czynny w południowej Afryce pod koniec XIX w., będąc na szczycie powodzenia buńczucznie wołał: „gdybym mógł, skolonizowałbym planety!”. Jego współcześni naśladowcy znacząco się do tego zbliżyli, a jest nawet jeden, który na poważnie, expressis verbis, o tym mówi, motywując ów podbój chęcią ratowania zagrożonego gatunku. Na razie nie zapomina o bardziej przyziemnych kwestiach oferując, od lat zresztą odkładane loty para kosmiczne, na które kolejka też niekrótka. Nie ma już na Ziemi miejsc, których wyznawcy religii absolutystycznie rozumianego zysku by nie zawłaszczyli.

Zejdźmy jednak z gwiazd na ziemię, tę nizinną, bo tam też nie lepiej, a prawdę mówiąc coraz gorzej. Miasta – perły architektury i historii duszą się od nadmiaru turystów. Ciasne uliczki i kanały Wenecji wypełnia nieprzerwany ludzki strumień, w dużej mierze wylewający się z gigantycznych, przytłaczających zachwycający gród Vivaldiego i Casanovy, wycieczkowców transportujących po kilka tysięcy osób każdy. Zdecydowana większość jest tu parę godzin – Ponte di Rialto, Piazza San Marco, kilka fotek i z powrotem. Nawiasem mówiąc, zdjęcie bez tłumu w tle jest możliwe tylko bladym świtem lub późną nocą. Miasto się broni, wprowadza opłaty, regulacje skutkujące świętym oburzeniem i oskarżeniami o ograniczanie wolności podróży.

Przykładów jest więcej – Barcelona, Berlin, Praga, nasz Kraków i wiele innych. Ich włodarze zmagają się ze skutkami masowej turystyki, stymulowanej przez zostawiające gigantyczny ślad węglowy tanie linie lotnicze, fundamentalnie zmieniające pragmatykę hotelarstwa serwisy w typie air bnb, funkcjonujące w ramach tzw. ekonomii współdzielenia, a pod tym wzniosłym i chwytliwym terminem umykające właściwemu opodatkowaniu usług noclegowych. Kto tu się z kim dzieli, chyba właściciel lokalu z pośrednikiem, bo kasa idzie przecież do dwóch kieszeni. Historyczne centra wspomnianych miast stają się zatłoczonymi turystycznymi gettami, pozbawionymi lokalsów, pierzchających z miejsca, gdzie żyć się nie da, przeistaczają się w swoiste wioski potiomkinowskie. Fasadowe, pełne restauracji, sklepów i hoteli, zadeptywane bez litości przez przyjezdnych, bo innych przedstawicieli homo sapiens poza nimi i obsługą tam nie uświadczysz. Bariery rozwoju są już prawie osiągnięte, co potem? Potem wkroczy podstawowe prawo wszelakiej ekonomii. Popyt za duży? Uregulujmy zatem podaż, pojawią się zapewne, lub raczej zostaną twórczo rozwinięte, rozliczne formy reglamentacyjne, a to bilety, podatki, dzienne i roczne kwoty oraz temu podobne.
Uczciwie mówiąc, to rozwiązanie racjonalne, bo inaczej, żeby wrócić do mojej nieporadnej parafrazy Mickiewicza w tytule, nic nie będzie, a chodzi o to by ciągle było i zachwycało, czyż nie?

 

Autor: Tomasz Mlącki, w branży MICE od 1998 roku.

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl