Tomasz Mlącki: Kosmos…

Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Na zdjęciu: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki

Koronawakacje są bliskie ukoronowania, więc pora na remanenty. Pod koniec maja media wszelakie prześcigały się w ogłaszaniu światu o wiekopomnym, przełomowym, nowatorskim et cetera, et cetera wydarzeniu. Chodzi oczywiście o Elona Muska i pierwszy załogowy lot kosmiczny firmy SpaceX.  Pisze Tomasz Mlącki w cyklu „Metafizycznie, merytorycznie…”.

Perswazyjność przekazu była ogromna, przeciętny Ziemianin dowiadywał się więc, że ów start to novum absolutne, że pierwszy raz, że krok to w przyszłość ogromny, że triumf myśli technicznej i żelaznej woli wizjonera, że jesteśmy świadkami historii, że – i tu gąszcz słów, których przytoczenie zabrałoby miejsce na mój skromny tekst na dwa lata. Nikt nie podnosił wątpliwości, nie negował, nie weryfikował. Musk must be a pioneer, no doubt at all! Jak u Gombrowicza, … (tu wstawić nazwisko wątpiącej/go), zlituj się, ja mam żonę i dzieci, Musk wielkim pionierem jest! Narobiono tyle hałasu, jakby co najmniej wsadzono do jednej rakiety Łajkę, Gagarina, Armstronga i Hermaszewskiego, wysyłając ich na Marsa ze stopoverem na Księżycu.

Co jest prawdą a co PR-em? Zgłębmy nieco temat. Prawdą jest, że byliśmy świadkami historii, jak co dzień zresztą. Historia to niezwykle sprawiedliwa pani, wszystko spisze. Ale czy tak bardzo postąpiliśmy technologicznie od lat 60., kiedy to w szczycie zimnej wojny Związek Radziecki i Stany Zjednoczone udowadniały światu, które z nich jest lepsze, szybsze i silniejsze? Co tak naprawdę różni ten start od tych wielu sprzed ponad 50 lat, kiedy to niebo nad Bajkonurem i Cape Canaveral korkowało się jak nigdy przedtem i potem?

Zacznijmy od tego, co zmianie nie uległo. Technikę skutecznego pokonania grawitacji opracował już w latach 40. SS Sturmbanfuhrer Wernher Magnus Maximilian Freiherr von Braun, konstruując V-2. Jako szczery niemiecki patriota chętnie ściskał ręce Himmlera i Hitlera, chwalących go za niezaprzeczalny geniusz. 2 maja 1945 oddał się w ręce Amerykanów wraz z gronem najbliższych współpracowników i planami rakiet. Dobrze wiedział, co robi, potęga Ameryki jest przecież przede wszystkim zbudowana na perfekcyjnym zasysaniu ze świata tych, którzy są najlepsi. Soft magnetic power. Genialnie sportretował go Peter Sellers w zimnowojennej grotesce Stanleya Kubricka „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. Może pamiętacie tę słynną scenę, kiedy mówi: „Jawohl Mein Fuehrer, … chciałem powiedzieć Mr President!”. Były narodowy socjalista dostał niemal nieograniczone środki i opracował najpotężniejszą rakietę nośną w dziejach ludzkości – Saturn V, która wyniosła na orbitę statki Apollo. Był superbohaterem, noszono go na rękach, to dzięki niemu Ameryka zdobyła Księżyc, upokarzając Związek Sowiecki, a on, niejako przy okazji, spełnił swoje dziecięce marzenia. A że po latach więźniowie obozów pracy przymusowej rozpoznawali go na zdjęciach, opowiadając, jak bezwzględny i nieludzki był w swoim dążeniu do sukcesu? Zwycięzców nikt nie sądzi, a tym bardziej nie wsadza. Tak, ten genialny łajdak, sprawca śmierci setek londyńczyków pod koniec wojny, wysyłający na rozstrzelanie za sabotaż w podległych mu fabrykach, był głównym autorem najbardziej spektakularnego wydarzenia w dziejach ludzkości. Do tej pory nikt go nie prześcignął. Ani jego radziecki odpowiednik, Sergiej Koroljow, który miał mniej szczęścia i dostał drugi garnitur współpracowników von Brauna, tych co trafili zdecydowanie gorszy los w życiowej loterii, niż ich koledzy zabrani do USA, ani Elon Musk i jego inżynierowie.

Rakieta Falcon to sukcesor Saturna, z jednym istotnym wyjątkiem, i tu zasłużone brawa – jest bowiem wielorazowa, wraca w sposób kontrolowany na Ziemię, można z niej skorzystać kilkukrotnie, znacząco zatem ścina koszty. Idźmy dalej – statek załogowy, Dragon, niewiele się różni od tych z serii Apollo. Jego kształt, trajektorie, zasady wyjścia i wejścia w atmosferę są niezmienne od czasów podboju kosmosu. Ma co prawda dizajnerskie wnętrze, gdzie dawne panele pełne przełączników, guzików, wskaźników i zegarów zastąpiły ekrany dotykowe, wspomagane innymi, osadzonymi na udach astronautów. Na pewno nie są tak czułe, jak nasze smartfony, czy ekrany samochodowej nawigacji, nazbyt często starające się udowodnić, kto tu rządzi. Gdyby były, sukces misji znalazłby się w niebezpieczeństwie. Olbrzymim. Chętnie bym jeden taki przytulił, choćby z demobilu. Efektownie i świetnie zaprojektowano skafandry, wyglądające jak z filmów sci-fi, choć estetycznym zgrzytem są buty, przywodzące na myśl białe gumiaki, dopiero co odebrane z magazynu przez nowozatrudnionego pracownika służb oczyszczania miasta. Dziewicze… To wszystko jednak już było, fakt, że w mniej atrakcyjnej formie, ale trudno tu dostrzec przełom, historię przez wielkie H, coś co spowodowałoby że, żeby jeszcze raz przytoczyć Gombrowicza: „ja na kolana padłem”.

Co jest zatem pionierskie naprawdę? Podbój kosmosu, do tej pory domena instytucji państwowych, ostatecznie się prywatyzuje, i to jest owa znacząca różnica. Państwa abdykują na rzecz firm w coraz to nowych obszarach, choć do tej pory w obrębie ziemskiej atmosfery. Ten start to mały krok dla ludzkości, ale wielki dla biznesu. Co przyniesie ta zmiana? W pewnym niezbędnym uproszeniu - zindywidualizowaną komercjalizację marzeń gatunku. CEO i księgowi zastąpią wizjonerów, realizowalne będzie to, co sprzedawalne, więc – siostry i bracia z travel industry – w pierwszej kolejności zyska kosmiczna turystyka.
Lista chętnych na prawdziwie kosmiczne, nie paraorbitalne, loty liczy podobno kilka tysięcy nazwisk gotowych wpłacić po kilka lub kilkanaście milionów dolarów za przywilej zobaczenia z góry tego wszystkiego, co zobaczyli już z dołu. I ciągle rośnie, bo póki co podaży nie ma a popyt ogromnieje. World is not enough… Powiedzmy - pięć zielonych baniek za orbitowanie, 50 za tydzień na orbitalnej stacji kosmicznej, 500 za postawienie nogi tam, gdzie zrobił to Neil Armstrong, a potem, popuśćmy wodze fantazji, dużo, dużo więcej za lot na Marsa, nie śmiem tu nawet wymieniać kwoty, moja wyobraźnia się zacina. Cóż my, drodzy branżowi bracia i siostry, podniecający się, w zdrowych oczywiście czasach, kwotami pięcio-, sześcio-, czy nawet siedmiocyfrowymi, do tego w gorszej walucie.
Nasi następcy - space travel professionals – ci to dopiero dostaną oczopląsu od liczby zer w tabelkach wyników. Szkoda tylko, że będzie ich tak niewielu w czasach kosmicznego monopolu. Oprócz tego na sprzedaż będą możliwości badawcze, testy nowych technologii i materiałów, użytkowych i sprzedawalnych rzecz jasna. A seal of space quality. Produkty z nienatrętnym sloganem: „Tylko ktoś tak wyjątkowy jak Ty zasługuje na dotyk kosmosu…”. Nikt i nic,, co nie da się zmonetaryzować, w kosmos nie poleci. Romantyczne, pionierskie czasy, kiedy chodziło tylko o to, aby człowiek, ot tak przekroczył kolejne bariery, fakt że w służbie nie zawsze słusznych idei, odsyłamy na karty historii. Ekonomia naszej doby służy w ogromnym stopniu jednostkom, nie społeczeństwom, więc cóż innego możemy wysłać w bezkres, jak nie tę zasadę, której uporczywie hołdujemy. Duch czasu duchem kosmosu.

Musk ciągle mówi o Marsie, snuje plany wysyłki statków zabierających po 100 osób lub 100 ton ładunku, a ja się pytam po co? Uciec z trzeciej planety od Słońca na drugą? Zbudować tam Elizjum w oczekiwaniu na jakiś kolejny filmowy rok 2012 i sprzedawać bilety dla nielicznych? To nie fair, sporo spieprzyliśmy na Ziemi, wypadałoby najpierw, póki czas, tu i teraz posprzątać i uratować glob, który dał naszemu gatunkowi tak wiele, zanim polecimy gdzieś dalej, bo kto wie co i tam zrobimy. W czasie najpoważniejszej w dziejach klimatyczno-pandemicznej próby, którą przechodzi Ziemia, takie pomysły, przy których faraońskie projekty to międzygalaktyczny pyłek, są zwyczajnie nieprzyzwoite. Ledwie połowa z grubych miliardów na nie wydanych zmieniłaby nasz świat na lepsze w mgnieniu oka.
Szanowny Elonie Musku, może lepiej mieć i takie marzenia? Co z tego że bardziej przyziemne, niespektakularne, niedochodowe i nieefektowne. Może zdywersyfikować wydatki, połowa - aby pomóc Ziemi, na której Pan wzrósł i osiągnął sukces, czerpiąc intensywnie z jej zasobów przez wiele lat, a połowa na marsjańskie marzenia? A że projekt się opóźni? Niewielka to cena za prawdziwą business corporate responsiblity. Powie Pan pewnie, że nie czuje się winny i zapewne to racja, ale prawdziwa wielkość człowieka polega na ciągłym przekraczaniu granic w dobrej sprawie. Niekoniecznie fizycznych. Pan może, inni pomogą. W jednym z wywiadów po udanym, raz jeszcze moje szczere gratulacje, starcie Pańskiej rakiety, pewien polski naukowiec, doktor habilitowany nauk ścisłych, z wyraźną aprobatą i uznaniem podzielił się wieścią, iż chce być Pan na Marsie pochowany. Nie chce mi się wierzyć, że po to to wszystko. Piramida na Czerwonej Planecie? Kosmiczna Giza? Wizja to, powiem szczerze, drugiego, ostatecznego sortu…

 

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl