Tomasz Mlącki: Puchar widmo, czyli cicha noc

Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Na zdjęciu: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki

Zakopane powinno wystawić pomnik Adamowi Małyszowi, który je rozsławił w XXI wieku z równą skutecznością, co Tytus Chałubiński 150 lat temu. Monument upamiętniający Doktora, jak o nim mówili miejscowi, już stoi, więc można Mistrza dokomponować, oczywiście rozważnie i romantycznie jednocześnie, zachowując rzecz jasna proporcje. Te dwie postaci spinają bowiem klamrą frekwencyjny sukces zimowo/letniej stolicy Polski na przestrzeni półtora wieku. Chałubiński podniósł zapadłą pod Giewontem wieś do rangi mekki kulturalnych elit kraju, polskiego Piemontu, gdzie oddychano powietrzem zbliżającej się niepodległości, a najwybitniejszy polski skoczek sprawił, iż styczeń stał się miesiącem, w którym ceny strzelały w kosmos w wypełnionych stuprocentowo hotelach, pensjonatach, kwaterach, restauracjach i wszelkich innych niezbędnych turystyce masowej obiektach, tworząc bolesną dla kieszeni przeciętnie sytuowanego kibica iluzję polskiego Davos.

Nie byłoby bowiem Pucharu Świata w skokach narciarskich pod Tatrami, gdyby nie wiślanin i jego oszałamiające sukcesy na początku naszego wieku. Zawody tej rangi były tu co prawda organizowane od 1980 r., kiedy to wygrywali kolejno Stanisław Bobak i Piotr Fijas, ale w roku 1999 FIS odebrał miastu prawo ich urządzania, bo skocznia była w stanie agonalnym, a organizacja imprezy, mówiąc dyplomatycznie, harmonijnie się do jej kondycji dostosowała. Stało się więc tak, iż w roku 2001, kiedy to Małysz wygrał Konkurs Czterech Skoczni, najlepsi zawodnicy świata nie mogli się zaprezentować na Wielkiej Krokwi. Szybko jednak, to przecież nasza narodowa specjalność – mobilizacja w chwilach trudnych i pod presją historii, znaleziono środki, Krokiew przebudowano i Puchar, po rocznej przerwie, wrócił pod tatrzańskie smreki. Pamiętny rok 2002… Miałem bilet w kieszeni, więc w sobotę, pierwszego dnia zmagań, postanowiłem się pojawić na miejscu, na godzinę przez pierwszym konkursowym skokiem. Co tam będę marzł, pomyślałem sobie. Nie doceniłem rodaków. Rano na trybuny wtargnęły tysiące ludzi bez biletów, „ochroniarze” z łapanki nie ogarnęli chaosu, zamknięto bramy i nie wpuszczono wielu z tych, którzy wejściówki posiadali. Skoki obejrzałem zatem z poziomu ulicy, walcząc z frustrującym uczuciem sponsoringu mimo woli, wspartym przez letnią satysfakcję z ledwie siódmego miejsca Małysza. Za bilet zresztą zwrotu nie dostałem. Następnego dnia byłem tam już rano, bowiem historia, szczególnie ta prawdziwie najnowsza, jest zaiste najlepszą nauczycielką życia. Po trzech godzinach czekania, a jeszcze przed konkursem, czułem się jak Amundsen tuż przed zdobyciem bieguna, ale było warto – Adam wygrał! Bezapelacyjnie, przy wiwatach ponad 80 tys. ludzi zgromadzonych na i pod skocznią im. Stanisława Marusarza, co stanowi do dziś niepobity rekord uczestnictwa w pojedynczych zawodach Pucharu Świata. Eksplozja radości przypominała narodziny wulkanu, podobno kozice z Czerwonych Wierchów i wybudzone niedźwiedzie z Tatr Zachodnich prewencyjnie przeszły na słowacką stronę w poszukiwaniu spokoju, a ja słuch odzyskiwałem wraz z czuciem w nogach, stopniowo i niecierpliwie.                     

Tak poważna wpadka groziła organizatorom recydywą braku Pucharu w roku następnym, więc pilnie zainwestowano w solidne ogrodzenia, bramki oraz profesjonalną ochronę, i od 2003 roku Zakopane jest wzorcem z Sevres zimowych zawodów w skokach. Bywałem tam wielokrotnie i zaprawdę powiadam Wam, że to miejsce i czas niepowtarzalny. Jest ciasno, ale co za atmosfera! Fraternizacja powszechna i natychmiastowa, największe na świecie zgromadzenie znawców tej niszowej przecież w skali globu dyscypliny, która od 20 lat jest narodowym polskim sportem, jak najsłuszniej zresztą, bo nie ma roku, żeby nas zawiodła. Grono następców Adama Małysza jest zacne, a jeden z nich, Król Kamil Pierwszy, już mu dorównał w sławie i sukcesach.

Klimat towarzyski na Krokwi nasuwa wspomnienia wielu oryginalnych postaci, przytoczę tylko dwa przykłady, choć ich galeria jest przebogata. To był rok 2005, najzimniejszy konkurs tego wieku, termometry wskazywały ok. 15 stopni poniżej zera, bez uwzględnienia czynnika chłodzącego wiatru, służby porządkowe w powszechnie docenionym geście miłosierdzia nie sprawdzały organoleptycznie wnętrza termosów, a mnie przypadło miejsce na górnej trybunie, tuż pod wieżą sędziowską, obok pary ze Śląska. Jak to w matriarchacie rząd w stadle sprawowała Kasia, uzbrojona w niesamowicie dokładne oko, pozwalające oceniać z dokładnością co do metra osiągi zawodnicze oraz w gigantyczny termos z przepyszną, jak to byśmy dziś ujęli, wysokoprocentową rzemieślniczą zawartością. Sekwencja była prosta, każdy skok w okolice punktu HS, a było ich niemało, uruchamiał u Kasi imperatyw gościnności nieznoszącej sprzeciwu, a mnie w konsekwencji wpychał na coraz wyższą orbitę zakopiańskiej metafizyki, niepozbawionej merytorycznego komponentu, bo przecież stanowiliśmy lożę ekspertów, szyderczych co prawda. Kasiu, dziękuja Ci…  Kilka lat później los sprowadził w moje sąsiedztwo lekko zawianego Norwega, w plastikowym hełmie wikinga, w koszulce z autografami mistrzów na przestrzeni wielu lat wstecz, z szacunku dla ich wielkości niepranej, co nadawało popołudniu specyficzny aromat, oraz z wałkiem do malowania sufitów ozdobionym narodową flagą. Spojrzał na mnie taksującym wzrokiem, pogrzebał w plecaku, wyciągnął puszkę Żywca i położywszy prawą dłoń na sercu, podał ją w dłoni lewej. Kiedy dziękując za gest, z dłonią na sercu powiedziałem; thank you, I don’t drink alcohol, spojrzał na mnie z mieszaniną niedowierzania i współczucia, jak na jakiś ginący gatunek, podał piwo mojej żonie, mówiąc z naciskiem godnym mistrza szekspirowskiej frazy; I do, co zabrzmiało co najmniej jak; to be or not to be, po czym ruszył dalej z sercem i kolejnym piwem w dłoniach.

Jeżdżę na konkursy skoków tej rangi od wspomnianego 2002 roku, byłem na wielu skoczniach w Europie i poza nią, więc mogę z wielką satysfakcją stwierdzić, iż Zakopane jest żywym mitem Pucharu Świata. Podtatrzańskie zawody i ich fantastyczną atmosferę komplementowali w mojej obecności liczni kibice na całym świecie, zawodnicy, z którymi miałem przyjemność rozmawiać, w tym ci wybitni i najwybitniejsi jak choćby Stefan Kraft, z którym uciąłem sobie kilkuminutową pogawędkę w kolejce do odprawy na bukareszteńskim lotnisku, tuż po wygranych przez niego w lutym 2020 roku zawodach w rumuńskim Rasnovie. Kiedy powiedziałem, że jestem z Polski, austriackiemu mistrzowi zaświeciły się oczy i z szerokim uśmiechem powiedział; I love Zakopane, the atmosphere is fanatastic. Tylko Planica jest godnym rywalem naszych konkursów, ale to inny świat – skocznia mamucia, zawodnicy fruwają tam znacząco dalej, bywa że ponad ćwierć kilometra, ze stadionu widać alpejskie szczyty sięgające 3000 metrów, ale przede wszystkim tam ten nordycki sport styka się ze śródziemnomorską radością życia, dając niesamowitą atmosferę wiecznego pikniku wokół słynnej „Letalnicy”.  

Zakopane ma jednak przewagę poprzez genius loci stworzony przez setki najwybitniejszych polskich artystów, który łagodnie otula tutejszą skocznię, tworząc miejsce, niemające odpowiednika w innych sportowych lokacjach. Jak pisał Witkacy, tu działa lokalny narkotyk - zakopianina, uzależniony od niej Rafał Malczewski nazywał stolicę Tatr pępkiem świata, a dla mnie to po prostu magnetyzm magiczny, co duszę pęta przyjaźnie każdemu, kto choć raz pod te wierchy zawitał…  
Na najsłynniejszej polskiej skoczni klimat tworzą kibice, bez ich udziału jest po prostu zimno, pusto, cicho i obco. Jak w Dolinie Muminków, kiedy przyjdzie Buka. Sport w dobie pandemii jest równie smutny, jak ci jego mistrzowie, których los potraktował okrutnie, jak teatr czy kino bez widzów, jak stoki bez narciarzy, restauracje bez klientów, jak życie bez nadziei, jak świat online i inne ersatze, próbujące zastąpić to, czego zastąpić się nie da, jak skrzecząca rzeczywistość, w której pomieszano naturalne porządki. Jest widmem przeszłości i przestrogą na przyszłość. Tegoroczne zakopiańskie konkursy były cieniem swojej chwały, wydmuszką formy i treści, do której nas przyzwyczaiły. Taki rok, taki czas, tak dręczy duszę, tak męczy nas…

Sportowcy na Krokwi walczyli w ciszy styczniowej nocy 2021 roku, przerywanej tylko głosem spikera i dźwiękami hymnów. Nie zapomnijmy jednak o innej walce, pod Krokwią i nie tylko. Nie jest spektakularna, nie transmituje jej telewizja, nie ma podium, punktów w klasyfikacji, nagród rzeczowych i pieniężnych, dziennikarskiego blichtru w bezpiecznej bańce, reflektorów i fleszy. Toczy się na drugim i trzecim planie wydarzeń. Jest w niej strach przed utratą dorobku życia, przed komornikiem, przed niemożnością spłaty kredytu zaciągniętego w lepszych czasach, jest obawa o los pracowników i ich rodzin, lęk o swoje rodziny, o przyszłość przez choćby najmniejsze „p”. Jest też to, co dotyka najbardziej, brutalna atrofia marzeń, konsekwentnie urzeczywistnianych wieloletnią ciężką pracą, dojmujący ból straty, hiobowy dreszcz pustki, nękającej w nieprzespanych nocach. Hotele, pensjonaty, restauracje i pozostałe firmy branży, z której Zakopane i inne turystyczne miejscowości żyją, krwawią od marca w korowodzie lockdownów i kwarantann. To walka o życie, bój o sumie zerowo-jedynkowej. Przetrwasz - padniesz, nie ma trzeciej drogi. To jest wojna, z jej odwiecznym sztafażem lęków i obaw, pułapek i zasadzek, trwożnej nadziei i brutalnych realiów. Z całym szacunkiem dla wybitnych sportowców, walka poza skocznią jest w tym roku daleko bardziej ważna od tej rozgrywanej przez trzy pucharowe dni na Wielkiej Krokwi. Sytuacja jest obiektywnie niezwykle trudna, nie ma dobrych rozwiązań,  pandemiczny chaos daje tylko szansę na wybór mniejszego zła, ale nie sposób nie kibicować z duszy serca walce o przetrwanie, tym którzy ją toczą, od Tatr do Bałtyku. Niech narty ten jeden, jedyny raz pozostaną w tle…

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl