Tomasz Mlącki: Stół szwedzki, czyli polski

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Nigdy nie myśl nigdy. Trzeba to stale powtarzać, bo życie jest jak pudełko z niespodziankami, żeby doprecyzować myśl Forresta. Przyjmijmy, że wszystkie mają smak czekolady, choć niektóre z nich nader gorzkiej, powiedzmy o zawartości kakao sięgającej 100 procent.

Nie tak dawno temu miałem okazję być w wysokiej klasy hotelu nastawionym na zamożnego, krajowego, wypoczynkowego turystę. Świeże powietrze, widoki, natura w pełni swej doskonałości, świetny obiekt z super serwisem. Pokrzepiony na ciele i duszy, po uczciwie przespanej nocy, wyszedłem na śniadanie. Od razu przykuła moją uwagę grupka gości sunąca korytarzem majestatycznym, wręcz procesyjnym krokiem. Szykiem rodzinnym uroczystym, matka i ojciec z przodu, dzieci w drugim szeregu. Zaintrygowany, bo zwykle w takich miejscach pociechy traktują hotelowe korytarze jak bieżnię lekkoatletyczną w pogoni za kolejnym rekordem, zwolniłem wyostrzywszy wzrok. Postaci miały wyciągnięte przed siebie ręce, a w nich talerzyki z misternie ułożonymi, w formie piramidy, kanapkami, ciastkami i owocami. Tak na oko, ze dwa – trzy kilogramy do konsumpcji. Doskonałość konstrukcyjna tych budowli współgrała z widocznym, bliskim już sukcesu, dążeniem do doskonałości napotkanych tragarzy kalorii, jeśli za szczyt doskonałości formy przyjmiemy kulę. Toczyli się zatem z wyrazem szczęścia na twarzy do swoich pokoi, gdzie zapewne pozostali do pory kolacyjnej, drugiego, już opłaconego bufetowego posiłku, pokrzepieni myślą, że nie będą przez tych kilka godzin głodni, nie uszczuplając przy tym swojego budżetu na lunch w restauracji.
Half board czyli full board, oto potęga myśli i czynu turysty kreatywnego, reguły i zwyczaje omijającego. Opromienili mnie uśmiechami ludzi spełnionych, gdy starałem się pospiesznie zespolić ze ścianą, aby przeze mnie, broń Boże, nie chybili kroku, zakłócając bezpieczny dla zawartości talerzy ruch. Nie mógłbym potem nic przełknąć ze świadomością, iż choć drobna część tych wspaniałości mogłaby, zamiast w żołądkach moich sąsiadów, znaleźć się na hotelowej wykładzinie.

Deja vu wryło mnie na dłuższą chwilę w miejsce. Od kilku dziesięcioleci obserwuję zmagania moich rodaków z fenomenem szwedzkiego bufetu. Jako pilot, organizator imprez i zwykły hotelowy gość. Myślałem, że więcej nie zobaczę obrazków z lat 90. Cóż, naiwność, nieodrodna siostra nadziei, uporczywie wypiera racjonalny osąd, demolując pozytywne emocje.

Zapraszam zatem do społeczno-gastronomicznego wehikułu czasu, lub, jak kto woli, kroniki mojego wstydu. Przeniosłem się tedy w myślach prawie 30 lat wstecz, kiedy jako wyspecjalizowany pilot grup skandynawskich, obsługiwałem 20-dniowe objazdówki autokarem od Sztokholmu przez Helsinki, Przylądek Północny, Trondheim, Oslo aż po Kopenhagę. Spaliśmy w schroniskach młodzieżowych, których standard odpowiadał ówcześnie dwugwiazdkowym polskim hotelom, na pokładzie mieliśmy kilkaset kilogramów zapuszkowanego krajowego jedzenia oraz kucharza, który na parkingach wyczarowywał z tego ładunku świetne lunche i kolacje a la polonaise.

Na miejscu kupowaliśmy tylko chleb i warzywa. Tak moi drodzy, tak się kiedyś jeździło i jadało. Śniadania były jednak w cenie noclegu i w formie, rzecz jasna, szwedzkiego bufetu. Była to podówczas w Polsce nowość, więc moim zadaniem było jasne zaprezentowanie zasad rządzących przy śniadaniowym stole, tuż po przedstawieniu siebie, kierowców i kucharza, oraz kilku słowach wstępu o trasie. Wyłożyłem zatem przez mikrofon śniadaniową triadę: stół jest dla wszystkich, wszyscy mogą zjeść wszystko na miejscu, nikt nie może niczego wynieść poza salę – jeśli tak uczyni zapłaci za lunch-box. Przekazałem, najprostszym językiem jakim potrafiłem, powtórzyłem, zapytałem, czy wszystko jasne, w odpowiedzi usłyszałem chóralne – taaaaak! Podziękowałem i zacząłem odliczać. W Sztokholmie przestrzegali zasad, w Helsinkach też, ale z widocznym już mniejszym entuzjazmem, co chwila słyszałem o „skandynawskich kutwach”, „lutrach skąpych”, że o bardziej kolokwialnych formach nie wspomnę. Bomba wybuchła w środkowej Finlandii. Zarządzający schroniskiem osobiście monitorował przestrzegania reguł, a że jego wzrokowi nic nie umykało, podszedł z rachunkiem na równowartość 40 dolarów do najbardziej buntowniczego uczestnika, nazwijmy go panem Stanisławem, który, robiąc kanapki na wynos, zachowywał się tak, jakby miał czapkę niewidkę. Byłem pod wrażeniem maestrii inscenizacyjnej i aktorstwa, momentami ocierającego się o Oskara, owego przywódcy anty-skandynawskiego powstania. Bronił tych dwóch kanapek na tostowym chlebie niczym niepodległości, na przemian grożąc, prosząc, apelując, nieugięcie stały w treści, ale jakże pomysłowy w formie, a ja musiałem to wszystko tłumaczyć, bo jego gniew nie potrafił znaleźć ujścia w żadnym obcym języku. Manager stał niewzruszony niczym skała w trakcie tej dziesięciominutowej tyrady, lecz gdy na jej koniec rzeczony Stanisław usiłował się nieznacznie wynieść z prowiantem, nie opłaciwszy należności, zablokował przejście, tyleż grzecznie, co stanowczo wspomniawszy o policji. Wywieszono zatem białą flagę, uiszczono, wśród słów, których nie chcę przytaczać, i spojrzeń, które zabijały, żądaną kwotę. Fin, mistrz świata w sztuce niesprowokowania, grzecznie podziękował, wręczył rachunek, spojrzał na mnie ze współczuciem i zapytał: How many days left? Usłyszawszy mój wyrok, poklepał mnie po plecach i dodał: Do take care of yourself, my friend. Byłem potem w Finlandii wiele razy, ale nigdy już się nie spotkałem z tak wylewną, jak na tutejsze standardy, empatią. Do końca wyjazdu był spokój, choć jego cenę ponosiłem ja, ubrany w kostium tego, co to rodaka, a raczej jego kieszeni, przed potopem fińskim nie obronił. Wtedy przeżyłem śniadaniowy wstyd po raz pierwszy.               

Wstyd drugi (numeracja tylko dla potrzeb tego tekstu, bo wydarzeń podobnych było więcej) to Turcja, parę lat później. Objazdówka od Stambułu po Kapadocję, ponad dwa tygodnie, na pokładzie naukowe, nierzadko koronowane tytułami profesorskimi głowy ze znanej uczelni, z małżonkami.
Half-board, lunche płatne dodatkowo, więc wynoszono ze śniadań na potęgę, głównie jajka – kopami, ser – na kilogramy i bagietki – też w niemałej liczbie. Niestety, również donoszono komu trzeba, ale Turcy nie byli tak zasadniczy, jak ludy Północy, koncentrując się na rytualnych: Sir/Madam, it is prohibited to carry food out of the restaurant, wspartych coraz bardziej ironicznymi uśmiechami, które to słowa wywoływały natychmiastową amnezję lingwistyczną w mojej grupie, wyrażaną najczęściej słowami: nie rozumiem, co pan do mnie mówi, choć kilka chwil później przy targowaniu się, gdzieś, o coś, angielski w płynnej formie cudownie powracał… Wśród profesury był jeden singiel, który też wynosił, ale przynajmniej odczuwał wyrzuty sumienia, werbalizując je rytualnie co rano. Wie pan, co zrobię po powrocie? Kupię wszystkie jajca w moim samcu (podlaski kolokwializm oznaczający sklep samoobsługowy), ugotuję je na twardo i wypieprzę przez okno, dodając usprawiedliwiająco – ja i tak najmniej biorę, tyle co nic, nie to, co te ich żony... Do dziś nie mogę pojąć, jak ci ludzie mogli żyć przez dwa tygodnie nabiałem  popijanym wodą, kiedy za 8 – 10 dolarów mieli lunch znakomitej jakości. Z tym też zresztą była afera, bo turecka inkarnacja rzeczonego p. Stanisława zażądała, aby lunch z programu usunąć, bo oni zjedzą to, co ze śniadania wynieśli w autobusie, a czas zmarnowany, jego zdaniem, na posiłek powinniśmy przeznaczyć na dodatkowe zwiedzanie. Jakże szlachetną ideologię dorobił do nieprzyzwoitego zachowania. Profesorska głowa, demagog habilitowany… Wymianie zdań przysłuchiwał się turecki przewodnik, który znał nieco polski, więc po niezbędnej ze mną konsultacji oznajmił, że przerwa na cywilizowany (cytat dosłowny) lunch jest jego i kierowcy prawem i obowiązkiem, których to pozbawić się nie da. Na takie dictum buntownik niechętnie się wycofał i jedliśmy owe lunche w sześć osób (przewodnik, kierowca, jedna rodzina i ja), popatrując na resztę konsumującą jajka z bułką i serem przy stolikach na zewnątrz, bądź, jeśli obsługa na to nie pozwalała, na pobliskim murku, nieustannie gnąc karki pod bazyliszkowymi spojrzeniami amatorów jakże suchego prowiantu…

Wstyd trzeci, traumatyczny najbardziej, miał miejsce kolejnych kilka lat później. Prowadziłem incentive na Maderze. Nowa, nieznana w Polsce wcześniej destynacja, zjawiskowy hotel – pięć gwiazdek na klifie, z basenem na krawędzi, co wtedy było w naszej rzeczywistości novum niezwykłym, serwis wspaniały, obiekt perfekcyjnie zarządzany przez menadżera ze Szwajcarii, nazwijmy go na potrzeby tego tekstu Guntherem. Bufet śniadaniowy był rogiem gastronomicznej obfitości, orgią smaków, mekką sybarytów, dość powiedzieć, że jedzenia było dobrze ponad pięćdziesiąt metrów bieżących, samych win musujących i szampanów – cztery rodzaje. Tym razem poszło o owo wino i coś jeszcze. Jeden z uczestników, przeżywający drugą, choć słuszniej byłoby powiedzieć, trzecią młodość zapałał ognistym uczuciem do uczestniczki w wieku zbliżonym. Asystował jej oddanie od rana do wieczora (o pozostałej części doby, nie mając twardych wizualnych danych, wypowiadać się nie będę), a że miała kilka nieodstępujących jej koleżanek, był niezwykle zapracowany i bardzo pomysłowy w sztuce wywierania wrażenia. Wybranka leciwego Romea upatrzyła sobie jacuzzi tuż przy wspominanym klifie, z najwspanialszym widokiem na całym hotelowym terenie. Takie miejsce było jedno, na sześć osób, gości w hotelu kilkuset, ale cóż to za problem, gdy miłość rwie niczym Niagara i Iguacu razem wzięte.

Pan Jan (imię zmieniłem) opracował nader skuteczną procedurę. Zjawiał się na śniadaniu na piętnaście minut przed otwarciem restauracji, wybłagiwał wcześniejsze wejście, jadł w ekspresowym tempie, nie muszę chyba dodawać, iż brał małe co nieco w kieszeń i biegł zająć basenik z bąbelkami. Gdy ktoś pragnął się dołączyć, głośno oznajmiał, że zajęte. Około ósmej pojawiała się, już po śniadaniu, Julia ze swoim orszakiem, majestatycznie postępując w kierunku intensywnie machającego z perlącej się wody Romea. Gestem Rity Hayworth z „Gildy” odrzucała, ku zachwytowi swego towarzysza, szlafrok, po czym z dwórkami osuwała się w kipiel, ciesząc oczy niezrównanym widokiem przez co najmniej trzy – cztery godziny. Bez przerwy. Nie wychodzili stamtąd w ogóle, w obawie przed utratą miejscówki, a jeśli już, to pojedynczo. Nie muszę dodawać, że pozostali goście nie byli tą obstrukcją zachwyceni. Minął jeden dzień, potem drugi, a trzeciego pan Jan wpadł na pomysł, że uświetni imieniny wybranki szampanem. Oczywiście do głowy mu nie wpadło, aby trunek zamówić u kelnera z baru przy basenach, wziął po prostu wiaderko z zawartością, najdroższą zresztą, ze śniadaniowego bufetu! Do dziś pamiętam, jak dumnie niósł zdobycz na brzeg klifu, gnany wizją nieodległej nagrody, a ja już wiedziałem, co się zaraz stanie… Nie upłynęło pięć minut, jak dyrektor obiektu zaprosił mnie do gabinetu, gdzie tyleż delikatnie, co stanowczo stwierdził, że inni goście się skarżą na brak dostępu do jacuzzi, a on, ze względu na reputację hotelu nie może na to pozwolić. Dodał też, że nie przypomina sobie w ciągu całej swojej hotelarskiej kariery faktu wyniesienia szampana poza restaurację śniadaniową. Na dobitkę stwierdził, kierując na mnie ołowiany wzrok, że jesteśmy jego pierwszą polską grupą. Dał mi czas do dwunastej na przecięcie problemu.

Nie muszę mówić, że najchętniej schowałbym się do mysiej dziury, ale nie było na to czasu. Poszedłem natychmiast do przedstawicielki klienta, wiecznie przerażonej, wypierającej wszelkie kłopoty, nieznającej obcych języków kobiety i przekazałem dyrektorskie dictum.
W odpowiedzi byłem świadkiem klasycznego ataku paniki, zaczęła błagać, żebym coś zrobił, bo jej przykazano, aby w niczym gości firmy nie ograniczać, że jeśli tak nie będzie to zostanie zwolniona, a ma małe dzieci. Tu nic nie wskóram, pomyślałem, i z recepcji zadzwoniłem do Szwajcara, proponując wojenną naradę przy kawie. Wiedziałem, że mam do czynienia z profesjonalistą, który zaakceptuje każde racjonalne rozwiązanie, wiedziałem też, że zwykła legalistyczna perswazja, czy nawet groźba, nic w tym przypadku nie da, postanowiłem więc odwołać się do imponderabiliów, fortelem. Pan Jan był admiratorem postaci Marszałka Piłsudskiego który, jak wiadomo, też bawił na Maderze na początku lat trzydziestych. Postanowiliśmy na godzinę oderwać kłopotliwego turystę od obiektu westchnień i zaprosić na lunch do restauracji rybnej w Funchal, gdzie poczęliśmy go systematycznie zmiękczać, sukcesywnie zawstydzając. Podkreśliłem, jak ważna jest dla Maderczyków postać Marszałka, który był człowiekiem surowych zasad i na pewno nie pochwaliłby podobnych działań, choćby podjętych w najlepszej wierze, więc trzeba zrozumieć, że nie przynosi to chluby wizerunkowi kraju na obczyźnie. Wakacyjny Casanova początkowo się bronił, wykręcał, tłumaczył zauroczeniem, ale w końcu skrucha utorowała nam drogę do salomonowego rozwiązania.

Deal był taki: zero konsekwencji za to co do tej pory, szlaban na podobne zachowania w przyszłości i mała niespodzianka od hotelarza – zaaranżowana przezeń wizyta w willi (własność prywatna), w której mieszkał Piłsudski, wsparta voucherem dla dwojga na drinka w hotelowym, panoramicznym barze. Ugoda została okraszona maksymą wygłoszoną przez Szwajcara Polakowi prosto w oczy: „Pamiętaj, że jeśli coś jest dla wszystkich, to nie należy myśleć, że wszyscy to ja...”. Pan Jan był potem na tyle kooperatywny, że sam zawracał uwagę innym z grupy, szczerze zresztą zdziwionych jego nagłą konwersją, na niestosowność zbliżonych zachowań. Ze złoczyńcy policjant, ale życie zna takich gorliwców. Kiedy wieczorem popijaliśmy z Guntherem zasłużoną brandy, usłyszałem komplement, który do dziś wielce sobie cenię  – marnujesz się w tej turystyce, masz gen dyplomaty, posłuchaj starego hotelarza, co niejedno widział. Pewnie przeszacował, ale miło było usłyszeć.

Nie będę dokładał kolejnych przykładów polskich zapasów w stylu wolnym z bufetem śniadaniowym, trochę ich niestety ciągle w głowie mi siedzi, ale o tem może potem. Taki to tragifarsowy serial o bufecie szwedzkim, czyli polskim, gdzie reguły dla wszystkich takie same, z jednym wszelako wyjątkiem...
Uczynię jednak wyłom dla nieco odmiennego wspomnienia z Auckland. Pilotowałem wycieczkę dookoła świata, byliśmy już dwa tygodnie w trasie, a zostały kolejne dwa do powrotu. Grupa przechodziła nowozelandzką kontrolę fitosanitarną, a wtedy niczego niezapuszkowanego do jedzenia wwozić nie można było. Celnicy pruli bagaż pewnej pary, gdzie jedna twarz bardzo swego czasu znana – obecnie RIP, więc bez nazwisk, bo de mortuis nihil nisi bene. Po otwarciu walizki wszyscy w promieniu kilku metrów poczuli niesamowity smród. Celnik pokasłując założył maseczkę na twarz, dogrzebał się do butów, a w nich? Serki topione produkcji warszawskiej, podróżniczki wonne, katowane tropikalnym żarem na przemian z mrozem samolotowych luków. Tu nie było miejsca na negocjacje, 500 dolarów nowozelandzkich, nieskruszonych łzami winowajczyni i żarliwym świadectwem, że bez tych właśnie serków żyć nie może. Trudno czasem ludzi zrozumieć, winna przecież była dozgonną wdzięczność niewzruszonemu Maorysowi w mundurze, bo gdyby je zjadła, nie żyłaby na pewno… 

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl