Tomasz Mlącki: Bali exclusive, czyli rajska segregacja

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

„Będziemy selekcjonować turystów, którzy przyjadą z wizytą. Nie chcemy, by na Bali przyjeżdżali turyści z plecakami, chcemy, by wyspa pozostała czysta i by przyjezdni byli ludźmi o odpowiednich walorach”. To znaczące zdanie, tu cytowane za PAP, wypowiedział niedawno indonezyjski minister odpowiedziany za turystykę, w kontekście planowanego otwierania kraju na zagranicznych gości.

Noszę plecak po Polsce od lat siedemdziesiątych, po świecie zacząłem z nim jeździć w drugiej połowie lat 80. Trochę potu weń wsiąkło. Mowa tu oczywiście o kilku wcieleniach mojego podróżnego wora, począwszy od peerelowskiego, rozpiętego na nieśmiertelnym aluminiowym stelażu, aż po super ergonomiczne produkty dzisiejszej doby. Jako doświadczony Backpacker z wieloletnią praktyką nie mam wyboru, muszę rzecz skomentować i dokonać uczciwej egzegezy tych słów.

Otóż „turyści z plecakami” to forpoczta masowej turystyki, w tym także biznesowej. Czy to dobrze, czy źle, to temat na osobny tekst, ja w tym względzie jestem ambiwalentny. Z jednej strony ekologia, z drugiej ekonomia, efekt jest wysoce zsubiektywizowany, w zależności od tego, gdzie i kiedy ten proces przebiega. Przekładając to na najprostszy możliwy przekaz – to oni odkrywają kolejne kierunki, przyjeżdżają w dziewicze miejsca, pozbawione infrastruktury, zachwycają się nimi, propagują – niegdyś w fizycznych rozmowach, obecnie przeważnie w mowie usieciowionej, potem dopiero zjawia się turystyczny biznes sensu largo i zaczyna te obszary kolonizować, zdobywać i zabudowywać, oszczędzając dzięki plecakowcom grube pieniądze na researchu. Gdyby zatem nie owi romantyczni pionierzy podróży, nie byłoby wizerunkowego i przede wszystkim finansowego sukcesu takich destynacji, żeby podać tylko kilka przykładów jak: Zanzibar, Dominikana, Sri Lanka, Goa, Tajlandia czy wreszcie, a może przede wszystkim Bali, która jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku, była znana tylko nielicznym szczęśliwcom. Dzisiejszych przybyszów powinien zatem witać przed lotniskiem w Denpasar słusznych rozmiarów pomnik Turysty z Plecakiem z prostym napisem Terima kasih banyak, co w bahasa indonesia znaczy – dziękujemy bardzo. To chyba niezbyt wiele w zamian za turystyczne odkrycie na miarę, toutes proportions gardées, kolumbijską, i nie o latynoamerykański kraj tu, rzecz jasna, chodzi. Pomnika jednak nie ma, a tak pożądane w tym kontekście słowo jest w przywołanym powyżej zdaniu użyte w diametralnie różnym znaczeniu. Paniom i panom z plecakami już dziękujemy, nie ma miejsc. Bacpacker zrobił swoje, backpacker może odejść…       

„Chcemy, by wyspa pozostała czysta”. Doskonale znam ten krzywdzący stereotyp. Ludzie, którzy dobytek noszą w podróży na plecach, są stygmatyzowani jako włóczędzy, co to z kilkoma dolarami przy duszy wałęsają się po świecie. Niedomyci obszarpańcy, podejrzanej konduity, kto ich tam wie, co zrobią, a czego nie. Tak to już jednak bywa, że człowiek chętniej sądzi drugiego po pozorach. Tak jest prościej, a że rzeczywistość jest inna? Komu zależy na uczciwej ocenie sytuacji w dobie postprawdy, a raczej prawdy zatomizowanej? Sam doświadczałem tej traumy wielokrotnie, solidarnie w kraju i za granicą. Do dziś pamiętam tekst kierowcy pekaesu na Suwalszczyźnie, z niechęcią sprzedającego bilet i zwracającego się do mnie w formie bezosobowej – lepiej by w żniwach tu pomógł, a nie miejsce z tym garbem w pojeździe zajmował. Legitymowani, a nawet zamykani za wyimaginowane włóczęgostwo w Stanach też mogliby tu dodać kilka zdań. Jest na szczęście i druga strona trampingowego medalu.

Przywołam jeden tylko obraz – poranek w Sewilli, lata osiemdziesiąte, stoję ze swoją grupą obok fontanny przy katedrze, podjeżdża dostawczak, wysiada człowiek, patrzy na nas, wstawia do chłodnej wody skrzynkę piwa, i wskazując na nią jednym z najbardziej otwartych gestów mojej pamięci, mówi – Es para Ti. Byliśmy trochę pijani, ze szczęścia, choć nie tylko… Bo podróżowanie z plecakiem to przede wszystkim filozofia życia w trasie, która otwiera oczy na świat, jego różnorodność, polifoniczność, daje wytchnienie od kieratu za biurkiem, czy od innego miejsca, w którym zarabia się na chleb. To program życia w poszukiwaniu nowych doznań, wyzwań, tych w sensie egzystencjalnym przede wszystkim, czasem w poszukiwaniu samego siebie, wśród ciągle zmieniających się krajobrazów, w kontakcie z coraz to innymi ludźmi. To pora krytycznego osądu przeszłości, doceniania teraźniejszości i marzeń o przyszłości. Summa vitae… Nigdy nie odbyłem tylu inspirujących rozmów, co wtedy, kiedy byłem trampem. Wśród moich towarzyszek i towarzyszy z plecakami byli ludzie żyjący skromnie, liczący każdego dolara na dalszą podróż, ale pamiętam też wielu posiadaczy zasobnych portfeli, a nawet jednego autentycznego milionera w zielonej walucie, spotkanego na Nowej Zelandii, który mógłby kupić wszystkie hostele, w których nocował po drodze i jeszcze by mu zostało niewyobrażalnie dużo. Co najważniejsze, nie przypominam sobie, aby ktokolwiek z nich, gdziekolwiek spotkany, miał kłopot z czystością. Swoją, czy swojego otoczenia. Zdarzało mi się za to widywać śmiecących rezydentów wielogwiazdkowych hoteli. Kultura osobista, rozumiana jako szacunek dla bliźniego i natury, nie zależy przecież od zasobności portfela, lecz od bogactwa ducha.

„Chcemy, (…) by przyjezdni byli ludźmi o odpowiednich walorach”. Sformułowanie jest na tyle nieostre, że daje możliwość dowolnej interpretacji, czyli uznaniowego tworzenia katalogu cech pożądanego turysty. Obawiam się jednak, że jest jak w znanym powiedzeniu – jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Byłoby uczciwiej nieco zmodyfikować tę frazę, powiedzmy na „ludzi z odpowiednimi walorami”, dla wszelkiej pewności operując konkretnymi cyframi. Kiedy coś takiego czytam, stają mi przed oczami lata 80. i początek 90., kiedy trzeba było wylegitymować się wyciągiem z konta bankowego z odpowiednią, przekraczającą najczęściej możliwości przeciętnego obywatela sumą, aby dostać wizę. Do wielu krajów, do których dziś jeździmy bez takiej potrzeby, traktując to jako oczywistą oczywistość. To było niewyobrażalnie upokarzające, obserwować wymuszoną uniżoność aplikantów, zderzającą się z wyniosłą pogardą konsularnych urzędników, niechcianych pań i panów naszych marzeń. Sądziłem, że ten koszmar się nie powtórzy, tymczasem – jak widać bilet do raju ciągle może mieć twarz, a raczej wiele twarzy, prezydenta Benjamina Franklina.

Widocznie żyjemy w czasach, gdzie wolno już powiedzieć wszystko, a przyzwoitość, słowo rozpaczliwie zerkające na nas z semantycznego lamusa, to znaczeniowa pustka. Pandemia otworzyła wiele zatrzaśniętych, zdawałoby się, drzwi, gdzie pozamykaliśmy demony. Upłynęło wiele dziesięcioleci, i coraz śmielej używamy słów, które wiek dwudziesty, zdawałoby się ostatecznie skompromitował, zalecając maksymalną ostrożność w ich stosowaniu, jak choćby segregacja czy selekcja. „Selekcjonowanie turystów” brzmi gorzej niż fatalnie. Po raz kolejny należy przyznać rację Wittgensteinowi, który z dojmującą precyzją stwierdził, że granice naszego języka są granicami naszego świata. I tylko od naszej wrażliwości zależy, czy ów świat zaprasza, czy odpycha. Można mieć jedynie nadzieję, że to ignorancja, a nie intencja.  

Nadzieję daje też dyskusja, która wywiązała się w lokalnych mediach społecznościowych wokół cytowanego zdania. Przeważały głosy oburzenia. Zarzucano urzędnikowi, iż traktuje gości, do których w wielokulturowej Indonezji odnoszono się zawsze z uprzedzającą życzliwością i szacunkiem, w sposób niegrzeczny, praktykując klasistowską retorykę. Bez ogródek pisano o chciwości, zaprzeczaniu tradycji, psuciu wizerunku i wstydzie, jaki ten projekt może przynieść krajowi. Podnoszono, iż czymś oczywistym w covidowej rzeczywistości jest żądanie okazania potwierdzenia statusu zdrowotnego, akceptowanego przez państwowe służby lub odpowiedniego ubezpieczenia zdrowotnego, jednak wykorzystywanie tego pretekstu do tworzenia barier finansowych jest krokiem o wiele za daleko, tym bardziej, że ma ją wspierać system monitorowania ruchu za pomocą aplikacji mobilnej. Swoisty Wielki Brat dla bogatych.

Indonezja to przepiękny kraj, zamieszkały przez życzliwych, otwartych, gościnnych ludzi. Taki jej wizerunek pielęgnuję w swojej pamięci. Przecież – Ex oriente lux. Panie ministrze, proszę nie sprawiać, aby te obrazy były związane już tylko z przeszłością. Poza wszystkim, taki pomysł się per saldo nie opłaci, budżetowo i wizerunkowo. Uprzejmie zalecam lekturę Cycerona – „Nie być chciwym, to już bogactwo”…

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl