Tomasz Mlącki: Bałtycka impresja, czyli patologie

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Polecam plaże w październiku. Prawie wszystkie poza Pobierowem, ale o tym potem. Zacznijmy od czegoś pozytywnego. Jest na szczęście nad Bałtykiem niemały odcinek wybrzeża pozostawiony naturze od 1 stycznia 1967 roku, kiedy to weszło w życie rozporządzenie o utworzeniu Słowińskiego Parku Narodowego, sygnowane przez premiera, polskiego rekordzistę w długości pełnienia tej funkcji, Józefa Cyrankiewicza. Postać per saldo niezbyt ciekawa, historia go zapamięta przede wszystkim z niesławnej frazy o odrąbywaniu rąk w poznańskim Czerwcu, ale przynajmniej jeden podpis w słusznej sprawie ów czołowy bon-vivant wczesnego PRL-u złożył. Dzięki temu wciąż możemy się cieszyć wędrówką na trasie liczącej 38 kilometrów (licząc od Rowów do Łeby), nieskażonej śladami budowlanej działalności.

Morze, plaża, niebo, flora, fauna – w tym, niezbyt często ze względu na odstraszający dystans, przedstawiciele homo sapiens. Zdecydowanie więcej na trasie jest kormoranów, są w końcu u siebie. Tak więc – naturalna uczta na natury łonie. Miałem na to ochotę od kilku lat, ale się nie składało, pomogła niezawodna pandemia i konsekwentnie, nolens volens, wzmożenie krajowego turyzmu w czasach zamknięcia większości zagranicznych destynacji. Wyruszyłem z Rowów o 6 rano, było jeszcze ciemno, nie tylko ze względu na solidną odległość, ale przede wszystkim aby cieszyć oczy wschodem słońca. Zaiste było na co popatrzeć. Chmury, początkowo ołowiane w barwie, poczęły najpierw szarzeć, by rychło nasycać się całą paletą pastelowych barw malowanych przez najbliższą nam gwiazdę. Intensywność i tempo tego procesu były dojmująco fantastyczne. Chwila nie chciała trwać, ale każda następna była jeszcze wspanialsza. Iść, ciągle iść, w stronę słońca… Dopiero wtedy ta tylekroć słyszana fraza zagrała mi w duszy w pełni. Słowa są jednak nader niedoskonałym narzędziem opisu takich momentów, więc zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie wszystkich moich ulubionych impresjonistów, polskich i francuskich, siedzących przed sztalugami i w zachwycie nanoszących to, co dla zwykłych śmiertelników nieuchwytne na płótna. Słowiński Plener Plastyczny. Ograniczony tylko w przestrzeni, ponadczasowo powszechny. A potem wernisaż, na tej samej plaży, malarze w strojach z swoich epok, a na stołach pełno dzieł bałtyckiej sztuki kulinarnej, frykasy z dorsza, turbota i polskie wino, białe rzecz jasna, bo to się nam póki co lepiej udaje. Do tego nieco tańca, muzyki, otwartego ognia, co powinno dać szczyptę metafizyki i zarys metafory, w sumie wrażenie, czyli impresję. Cóż – event planner to mój fach...   

Z marzeń wyrwało mnie potknięcie o fragment jakiejś palety, którą morze, nasze morze raczyło wyrzucić na mój szlak. Na szczęście nie ległem, jak suflował autor tej pieśni, na jego dnie, ale nie uniknąłem twardego kontaktu z mokrym piaskiem. Impresjonistyczna wizja uleciała bezpowrotnie, a rzeczywistość zachichotała okrutnie, zaciągając niebieskie kolory na szaro. Do tego zaczęło kropić, wzmógł się wiatr, a morze pokryło się imponującymi grzywaczami. Było pięknie inaczej, groźniej, dynamiczniej i ciemniej. Partytura mojej osobistej bałtyckiej symfonii przeszła z pogodnego adagio i andante pierwszych godzin mojej wędrówki we wzmagające się allegro vivace. Szumiało i wiało coraz mocniej, niestety, jak to w życiu nierzadko bywa, prosto w oczy. Ach ten wiatr ze wschodu, gdzie jak mawia krakowski klasyk, musi być jakaś cywilizacja… Zarzuciłem ćwiczenia mojej wyobraźni, pomny ostatniego potknięcia nie lokowałem orkiestr symfonicznych w tej jakże naturalnie wspaniałej scenografii, marząc o kompozytorskim konkursie wszechczasów. Skoncentrowałem się na kwestiach przyziemnych, czyli przetrwaniu we wzmagającym się deszczu i chłodzie. Wrzuciłem najwyższy bieg, wcisnąłem kołek w zęby i parłem do przodu w tempie 6 kilometrów na godzinę. Na szczęście nawałnica nie trwała zbyt długo, chmury się rwały, przepuszczając coraz więcej słońca, wtedy też, po ponad 15 kilometrach zakończył się samotny etap mojej peregrynacji. Z pewnym żalem żegnałem się z zaplanowaną na ten dzień mizantropią, dostrzegając przede mną dwójkę trampów z gigantycznymi plecakami. Gdy w odpowiedzi na moje dzień dobry usłyszałem guten morgen, akompaniowane szerokimi uśmiechami, postanowiłem pogawędzić.

Wędrowiec to we wszystkich praktycznie kulturach inna twarz świata, szansa na opuszczenie własnego kręgu, postać zasługująca na szacunek, ze względu na swoją inność, odrębność i włożony w drogę trud. Wędrowca warto poznać, zrozumieć, dopuścić do siebie jego emocje i racje, uczciwie wysłuchać. To najprostsze ćwiczenie z walki z własnym ego, dostępne codziennie, choć ludzie, jak to z pogodną zresztą melancholią konstatował Czechow, najchętniej słuchają samych siebie. Z oczywistym skutkiem. Przysiadłem zatem obok nich, a właśnie kończyli śniadanie, na jakiejś kłodzie i zapytałem skąd i dokąd idą. Szli z Hamburga do Gdańska. To ponad 650 kilometrów, w trakcie których mogli cieszyć się bliskością, przeważnie z dala od ludzkich siedzib, w intymności posezonowej nadbałtyckiej pustki, marzyć i planować. Sebastian, Ludwig – dziękuję za rozmowę, byłą przyjemnością, choć musiałem w niej uporczywie przekonywać, w odpowiedzi na Wasze obawy, że mój kraj nie jest tak nietolerancyjny, jak słyszeliście i widzieliście w telewizyjnych przekazach, że ludzi dobrej woli jest w nim, jak śpiewał raczej nieznany Wam Niemen, ciągle więcej. I tak, mam nadzieję zostanie na przyszłość, inaczej ludziom wrażliwym będzie tu nie po drodze. Gute reise, spróbujcie nie zgubić na szlaku, i nie chodzi mi tylko o wędrówkę do Gdańska, swojej otwartości i życzliwości.

Ludzie w dzisiejszej dobie wyznaczają sobie coraz ambitniejsze cele, a to idą brzegiem morza ze swojego miasta do innego, które chcą poznać, jak moi nowi niemieccy przyjaciele, a to chodzą Łukiem Karpat, przez powiedzmy trzy miesiące, a to przemierzają w Polsce Główny Szlak Karpacki lub Sudecki, co jest zadaniem na kilka tygodni. Z pewnością istotne jest w tych zamiarach zmaganie się z własnym ciałem, wyznaczanie ambitnych celów, udowadnianie sobie i światu, że przesuwamy granice swojej fizyczności, że wyzwania nam niestraszne. Sądzę jednak, że daleko istotniejsze jest to, co dzieje się w naszych głowach podczas wielogodzinnego marszu, przez tyle dni. Można zwracać się w przeszłość, w przyszłość, analizować teraźniejszość, definiować, redefiniować, intepretować, reinterpretować całe spektrum naszego życia. Wymyślać siebie na nowo, immanentnie, inaczej świat zostawi nas z tyłu, byle mądrze, byle oryginalnie, odpowiedzialnie, odrębnie i otwarcie, ucząc się nieustannie, no i będąc stale pomnym myśli Oskara Wilde’a: „Są ludzie, którzy wiedzą wszystko, i niestety, to jest wszystko, co wiedzą”. Oto najistotniejsza wartość takich pieszych prób. Dla mnie najcenniejsza, w końcu próby to „essais”, które to francuskie słowo dało polskie życie najdoskonalszemu w swej zwięzłości gatunkowi literackiemu, esejowi właśnie, tak udanie synkretyzującemu się z felietonem.

Najlepiej myśli się rano i na świeżym powietrzu. To nie jest inny cytat z Wilde’a, a słowa kolejnego napotkanego tego dnia wędrowca, nazwijmy go panem A-Z, bowiem przyporządkowanie mu tylko jednej litery byłoby krzyczącą niesprawiedliwością dla owej chodzącej encyklopedii. Pan Alfabet maszerował, już któryś raz z rzędu, polskim wybrzeżem w wersji kompletnej, czyli od Piasków na granicy z kaliningradzką eksklawą, po Świnoujście. Miał, na pierwszy rzut oka, ponad 70 lat, zazdrości godną kondycję, mikroskopijny plecak i niewyczerpane pokłady wiedzy i optymizmu. Poprosił, abyśmy usiedli, los nas bowiem zetknął na najbardziej odludnej części nadmorskiego szlaku, w połowie jego długości miedzy Rowami a Łebą, więc czas był na popas. Najpierw zachwycił się estetyką dnia, chwalił jego barwy i tonacje, swoją admirację, ubierając w wyszukane frazy zdobne najczystszą polszczyzną. Następnie uraczył mnie półgodzinnym wykładem, jakże eseistycznym właśnie, prawiąc z żelazną logiką i dyscypliną wywodu o nieuchronnie postępującej degeneracji bałtyckiego wybrzeża. Mówił z oburzeniem o zabudowie wdzierającej się na wydmy, o przeskalowanych budynkach, o patodeweloperce. Wskazywał na zaśmiecanie plaż i ich okolic, zarówno odpadami sensu stricte: plastikowej, szklanej, metalowej, papierowej czy organicznej proweniencji, jak i tymi sensu largo – budynkami rozpychającymi się po wydmach, nad obecnymi, nienasyconymi w przestrzeni, nieodwracalnie zmieniającymi nadbrzeżny krajobraz, chaotyczne naturalne piękno zastępującymi pozorem porządku w betonie zaklętym. Mówił z pasją, ważąc racje, argumentując lege artis. Tęga głowa, mógłby wykładać jeszcze wiele lat po swojej śmierci, jak mawiał jeden z moich profesorów, porównując stan swojej wiedzy z zasobami studentki, która chciała go przekonać do przepisania oceny sprzed trzech lat, z innej uczelni. „Niestety muszę brać pod uwagę czynnik Pani demencji, bo ja mógłbym...” – i tu cytat jak wyżej. Żałuję, że Profesor Pomorski nie zdążył się przedstawić, a ja, przytłoczony jego elokwencją, o to nie zadbałem. Zakończywszy wykład, spojrzał na zegarek, wymówił się brakiem czasu i rzuciwszy: „pomyślności”, oddalił się na zachód.

Zostałem jeszcze chwilę, podumałem. Niby to, co mówił, było oczywiste, ale dobrze jest czasem spotkać kogoś, kto wiedzę w naszych umysłach rozproszoną skondensuje i w takiej formie poda. Nothing is obvious, unless its told, jak mawiają Anglicy. Pomyślałem, że dzień, w którym wędrował z Łeby do Rowów, to jedyny, w który mógł się cieszyć krajobrazami będącymi antytezą tych, o których z takim oburzeniem mówił. Od Łeby na zachód już codziennie będzie widział betonowe powidoki własnego eseju o zepsutym wybrzeżu. Nie będzie to może aż tak dotkliwe, zanim dotrze do Pobierowa, lecz tam trauma się skumuluje i przybierze zmaterializowaną, gargantuiczną postać. Bowiem już z daleka nadmorski krajobraz szpeci potężniejąca, gigantyczna piramida hotelu, o którym głośno od pewnego czasu, struktury architektonicznie nieciekawej, przeskalowanej, obcej kulturowo, estetycznie hiperinwazyjnej, nie wiedzieć czemu reklamowanej jako elegancka, nowatorska bryła nawiązująca do kształtów wycieczkowców. Wpatrywałem się weń długo, lecz mimo najszczerszej chęci, nie potrafię tam dostrzec ani elegancji, ani nowatorstwa, ani wspomnianej inspiracji projektami morskich gigantów. Widzę monstrualną betonową strukturę, nieco tylko zaobloną, z której krzycząco wyziera pragmatyka chęci upchnięcia jak największej liczby osób (obiekt ma mieć 3000 łóżek, co postawi go na pierwszym miejscu w kraju), na jak najmniejszej powierzchni i jak najtańszym kosztem. To zaczątek Vegas nad Bałtykiem, Makau w Zachodniopomorskiem. Mania grandiosa w pełnym rozkwicie, innymi słowy najmłodsze dziecko najbardziej znanego hotelarza wśród producentów ciastek lub odwrotnie. Tadeusz Gołębiewski zdążył nas już przyzwyczaić do swoistej skali i estetyki należących do niego hoteli. Mikołajki, Wisła, Karpacz, wszystkie tyleż olbrzymie co, najdelikatniej mówiąc, kontrowersyjne, więc i ten dziwić nie może. Czasem myślę, że z kosmosu na przestrzeni między Odrą a Bugiem widać najpierw te hotele, a potem resztę…

A przecież da się inaczej, jest sporo niemałych obiektów udanie wkomponowanych w krajobraz, nieagresywnych w skali, ciekawszych architektonicznie. Może zatem warto czasem przypomnieć sobie w fazie decyzyjnej wspomnianą wyżej myśl Wilde’a, to ożywcze i inspirujące, świat staje się przez to ciekawszy i lepszy. Kiedy próbowałem bezskutecznie znaleźć jakiś pozytyw we wspomnianej pobierowskiej bryle, przyszła mi na myśl wymiana zdań miedzy inwestorem – Janem Kiepurą, a architektem – Bohdanem Pniewskim, dotycząca honorarium za projekt słynnej „Patrii”, przed wojną najelegantszego hotelu w Krynicy, jednej z najwybitniejszych realizacji polskiego modernizmu. Pniewski przedstawił szkic planów i podał kwotę. Tenor zripostował oburzony: „Panie, taki projekt zrobiłbym sam za połowę tej sumy”, na co architekt: „Za połowę tej sumy to ja mogę panu zaśpiewać…”. Na szczęście ani „Chłopak z Sosnowca” projektu nie zrobił, ani Bohdan Pniewski nie zaśpiewał, a „Patria” cieszy oko wyrafinowaną prostotą i modelową elegancją do dziś, choć jest nieco zaniedbana i też czeka na swoją szansę…

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl