Tomasz Mlącki: Mur Lennona, czyli praskie retrospekcje

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Przyjaciele zaprosili mnie do Pragi. Z klasycznie czeskim poczuciem humoru zresztą. Przyjedź, napisali, bo nie wiadomo, jak długo ten znienormalniały świat jeszcze pociągnie. Przyjedź – pochodzimy, pogadamy, popijemy, podjemy, powspominamy, może nawet coś poplanujemy. Może ostatni raz, może nie, oby to drugie… Poproszony nie ociągałem się zbytnio, gest z radością przyjąłem, pojechałem.  

Ciągnęło mnie przecież do Pragi od dawna. Nie dlatego, żebym nie miał okazji być w niej wcześniej. To bezsprzecznie wspaniałe miasto ma szczególną pozycję w moich podróżniczych wspomnieniach, nie prowadzę co prawda ścisłej statystyki, ale byłem w czeskiej stolicy dobrze ponad 30 razy, choć ostatnio kilkanaście lat temu. Żadnej innej zagranicznej stolicy nie odwiedzałem tak często, i nie ma w tym ani krzty przypadku, bo żadna nie zapadła mi w serce tak, jak ów przepiękny nadwełtawski gród. Klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia - uwiedziony, zniewolony, uzależniony, nawiasem mówiąc dobrze wiedzieć, że te trzy słowa mogą mieć tak pozytywne znaczenie. Najczęściej bywałem w Pradze służbowo, jako organizator i pilot wycieczek, w latach 80. za, jak to Czesi mówią, „sociku” (skrót od socjalizmu), bo takim dobrotliwym w gruncie rzeczy zdrobnieniem określa się tam to, co nad Wisłą wybrzmiewa nader twardo - „za komuny”. Różnica też wybrzmiewa, nieprawdaż? W owych szaroburych w naszym kraju czasach, Praga jawiła się jak miasto z innego, nieledwie zachodniego świata, była zjawiskowo wręcz różna, barwna na ulicach, kolorowa w bogato zaopatrzonych sklepach. W kioskach sprzedawano, za korony, Camele, Winstony, Rothmansy i inne zagraniczne papierosy, w Warszawie dostępne tylko za bony lub dolary w Peweksie, samoobsługowe spożywczaki kusiły rozmaitymi wyrobami globalnych marek, u nas widocznych jedynie na kinowych ekranach, a w domach towarowych czekały raczej niedostępne dla mojego pokolenia w kraju adidasy, modne ciuchy i w ogóle konsumpcyjny szał. W Polsce ten ostatni był podówczas do doświadczenia tylko w Sukiennicach, wizualnie zresztą, na płótnie Podkowińskiego, bezsprzecznie dość ponurym…

Największą wszelako różnicę czyniła czeska gastronomia. Kiedy budziłem się o świcie w ekspresie „Silesia”, zbliżającym się do Hlavniho Nardaží, marzyłem, czując wzbierający głód, o „lahůdkach”. Polskie tłumaczenie tego słowa, expressis verbis to „delikatesy”, nie oddaje istoty jego znaczenia, były to bowiem samoobsługowe bary przekąskowe, z przebogatą ofertą. Zatem kiedy pociąg, najczęściej z przerażającym piskiem hamulców, kończył swój bieg, wyskakiwałem na peron, zahaczałem o kiosk, kupując ulubione Winstony 100’, i gnałem na śniadanie, gdzie mogłem wybierać spośród kilkudziesięciu rodzajów kunsztownych mini-kanapek (chlebíčky), sałatek, wędlin w galarecie i filigranowych ciasteczek. Praska śniadaniowa orgia po warszawskim immanentnym poście, kiedy to jako studenci UW mieliśmy rano do wyboru kajzerkę z kefirem, wystaną w koszmarnie długiej kolejce do sklepu na Krakowskim Przedmieściu, albo beznadziejnie bezsmakowe, zimnawe, smażone na tygodniowym tłuszczu, który wcześniej wsiąkał w Bóg jeden wie co jeszcze, naleśniki z serem w Karaluchu, jak pieszczotliwie określano sławetny „Bar Uniwersytecki”, też zresztą wystane przez przynajmniej pół godziny, o krok od bramy mojej Alma Mater. Z Parnasu na Olimp, gastronomiczny w tym przypadku, ten kierunek bardzo mi się podobał. Diametralnie inne uczucia towarzyszyły mi za to, kiedy wsiadałem do pociągu powrotnego. Cóż, życie jest jak medal, często z radością spoglądamy na awers, wypierając ze świadomości istnienie rewersu. Chwilo trwaj, krzyczy ci w duszy, więc niech losowi choć i za to będzie chwała. Tak więc posiliwszy porannie ciało, szedłem w to czarowne miasto, aby nasycić duszę bezkresem historycznych, architektonicznych i kulturalnych wspaniałości. Zlata Praha, nic dodać, nic ująć.

Czeska stolica jest w mojej opinii najbardziej atrakcyjnym turystycznie miastem środkowej Europy. Chętnie stanę w polemiczne szranki, w akceptowalnej rzecz jasna formie, jeśli ktoś ma inne zdanie, w końcu trochę intelektualnej i erudycyjnej amunicji przez te prawie 40 lat peregrynacji nad Wełtawę uzbierałem. Praga to miasto dwóch architektonicznych żywiołów, dwóch stylowych dominant. W proporcji niemalże równej współrządzą tam gotyk i barok. Gotyk to przede wszystkim wybijające się, najbardziej znane praskie zabytki. Wymieńmy ich kilka. Po pierwsze  – katedra św. Wita na Hradczanach, budowana przez prawie 600 lat, od nieprawdopodobnie zdobnego w detale prezbiterium i absydy, autorstwa Mateusza z Arras i Petera Parlera, aż po monumentalną fasadę zachodnią, ukończoną w duchu neogotyku. Po drugie – Most Karola, majstersztyk XIV wiecznej inżynierii i architektury, najstarszy zachowany kamienny most świata o takich proporcjach, świadectwo ówczesnej potęgi Królestwa Czech. Wreszcie – Rynek Starego Miasta z Kościołem Tyńskim i Ratuszem, w który wbudowano słynny zegar astronomiczny – Orloj.

Te gotyckie perły wdzięczą się w olśniewającym morzu praskiego baroku. Milosz Forman, kiedy szukał (przy okazji, nie próbujcie czegokolwiek w Pradze szukać, konfuzja prawie pewna, bo ten przymiotnik oznacza pieprzyć, i nie chodzi tu bynajmniej o używanie pieprzniczki ze stołu…) plenerów do nagrodzonego ośmioma Oskarami „Amadeusza”, uznał, że Hradczany
i Mala Strana, zachowane w niemalże nietkniętej od XVIII wieku postaci, lepiej oddadzą klimat Wiednia z czasów, gdy tworzył tam Wolfgang Amadeusz Mozart. Innymi słowy, praski barok został oceniony jako bardziej barokowy od tego znad Dunaju. Wiedeńczycy, a już szczególnie biuro promocji miasta, zapewne nigdy mu tego nie wybaczyli, ale amerykańska Akademia Filmowa w 1985 roku doceniła. Jedna z 8 statuetek powędrowała do Karola Czernego, autora jakże przepysznej w swoim architektonicznym rozpasaniu scenografii. Jest bowiem nadwełtawski barok bez dwóch zdań niepowtarzalny, przede wszystkim w swoim ilościowym ogromie – można się snuć dniami całymi po setkach ulic, uliczek, zaułków, schodów i placów, nie znajdując dwóch identycznych fasad, rzeźb czy portali. W czeskiej stolicy ów jakże bogaty w swojej estetyce prąd architektoniczny harmonijnie rozkłada akcenty miedzy sacrum i profanum. Tyleż tam wybitnych realizacji o charakterze sakralnym, żeby wspomnieć tylko o kościele św. Mikołaja, ile budowli świeckich – pałaców i kamienic. Barok jest w gruncie rzeczy orgią wysublimowanych, z rozmachem stosowanych detali cieszących oko, choć bywa, że ta ekspansywność może zmęczyć.

Ale i na to była rada, po kilku godzinach sycenia oczu przewspaniałą architekturą i historią, trzeba było koniecznie pokrzepić ciało. I tu przewaga Pragi uwidaczniała się w całej rozciągłości, najdobitniej i bezapelacyjnie. Nadchodził czas na posiedzenie w jednej z wielu praskich hospod lub pivnic, czyli piwiarni, lokali  z nierzadko kilkusetletnią tradycją. Sięgnijmy zatem pamięcią do ubiegłowiecznego planu piwnych peregrynacji. „U svateho Tomáše” – w oczywisty sposób piwiarnia moja bardziej niż inne, a więc ulubiona, tuż pod Hradczanami, na Letenskiej, z ciemnym, esencjonalnym piwem. „Pivovar u Fleku”, na Nowym Mieście – z przepysznym gulaszem wołowym w piwnym sosie, maleńka „U kocoura”, na Malostranskim Náměstí – ze świeżutkim i lekkim w smaku Pilznerem. O wielu innych nie wspomnę, miejsca za mało, mogę tylko zacytować fragment „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, gdy tytułowy bohater prawi z błyskiem w oku: „Ja się na tych rzeczach znam, bo pewnej nocy byłem w dwudziestu ośmiu lokalach. Ale muszę się pochwalić, że nigdzie nie zamawiałem więcej niż trzy piwa”. Ja z kolei muszę się pochwalić, że znacząco się do owej statystyki swego czasu zbliżyłem. Miałem 25 lat, co za wiek, cóż za subiektywna ambicja, cóż za obiektywne możliwości. Prawie wszystko pamiętam, nawet to, że toczyłem, w dość płynnej czeszczyźnie, filozoficzny dyskurs z dopiero co napotkanym prażaninem, siedząc z nim na schodach ruchomych metra, które też było podówczas dla nas, przybyszów z
 Polska, jak to się tu mówi, nie lada atrakcją.

Należy w tym miejscu wstawić przypis, dla tych, co PRL-owskiej siermiężnej rzeczywistości nie pamiętają, lub pamiętać nie mogą. W Warszawie moich uniwersyteckich czasów piwo było, jak wiele zresztą innych, artykułem pierwszej, praktycznie niespełnialnej potrzeby. W sklepach było marzeniem, w lokalach, nawet tych najlepszych, meteorem. Nigdy nie było wiadomo, gdzie i kiedy się pojawi. Wystawaliśmy, my studenci, w długich kolejkach do tak zwanego „sklepu bez kantów”, tuż przy ówczesnym hotelu „Europejskim”, dzieląc wzmagające się poranne pragnienie z robotnikami remontującymi hotel „Bristol”, realizując tym samym chwilowy, taktyczny sojusz robotniczo-inteligencki w rozpadającym się PRL-u. Stosunkowo najpewniejszym miejscem była kawiarnia wspomnianego „Europejskiego”, ale i tam liche „Królewskie” wychodziło na długo przed końcem wykładów czy ćwiczeń. Piwo, artykuł pierwszej studenckiej potrzeby, było mrzonką, mirażem, mamidłem i powidokiem w jednym. Teraz już chyba rozumiecie, co czuliśmy w Pradze, gdzie było go w bród, w kilkunastu gatunkach, aby wspomnieć tylko pilzeńskie, czeskobudziejowickie, wielkopopowickie, kruszowickie, winogradzkie, do tego wszędzie i bez ograniczeń, bo o kłopotach z zaopatrzeniem nikt tam nie słyszał. Eden, eldorado i arkadia w jednym… Tak, to miasto było magnesem, wabikiem, o niezaprzeczalnym seksapilu, wodziło, jakże skutecznie, na pokuszenie, z jakąż jednak satysfakcją i wdzięcznością przyjmowanym. Było w jakiejś mierze ersatzem zachodniej normalności, punktem odniesienia, emanacją nadziei na niecierpliwie wyczekiwaną praską powtórkę z jakże fascynującej, wielowątkowej rozrywki.

Z tym większą niecierpliwością, bo trzeba było oprócz wieloletniej nieobecności uwzględnić jeszcze kontekst beznadziejnie ślimaczącej się pandemii, siedziałem, po raz pierwszy od półtora roku, w pustawym terminalu Okęcia, czekając na lot na lotnisko
 Ruzyně, o tak dobrze mi znanym kodzie – PRG. Chciałem porównać to, co wtedy, z tym, co teraz, mając wszelako nadzieję, iż teraźniejszość nie zdemoluje mi zbytnio przeszłości. Samolot był pusty, 10 osób na pokładzie, tak samo jak hala przylotów. Nie wygląda to zbyt dobrze, pomyślałem. Ale podróż w czasie rozpoczęta, zobaczymy dalej, co jest jak było, a co się zmieniło. Autobus do metra ma ten sam numer – 119, podziemna kolejka wygląda tak samo jak przed laty, wychodzę na stacji Malostranska, chodzę po Hradczanach, Małej Stranie, Moście Karola, Starym Mieście, oczywiście są różnice, ale esencja miasta, jego duch i klimat są nienaruszone. To wielka przewaga miast historycznych, nietkniętych praktycznie w dziejowych zawieruchach, a w tym akurat przypadku różnice są szczęśliwie kosmetyczne, nie burzą wspomnień, żadne reklamy wielkopowierzchniowe, czy też inne współczesne naleciałości, nie przytłaczają tego, co ponadczasowe, nie zakłócają retrospekcji.

Mury, substancja miasta – są szczęśliwie takie same, zobaczmy jednak, co w nich, czy tam nie zaszła zmiana? Ruszyłem zatem na swój historyczny piwny szlak. Po drodze dostrzegam wyrwy w turystycznej infrastrukturze miasta. Covid i tu rządzi(ł)… Sporo barów, restauracji, nawet hoteli straszy czarnymi oczodołami okien. Niestety ten los nie oszczędził mojego ulubionego miejsca. Nie ma już „U svateho Tomáše”, ale to na szczęście jedyny tak smutny na mojej nostalgicznej ścieżce przypadek. Pozostałe żyją i to jak! Zaglądam do praktycznie nieznanego turystom „U Černého vola”. Jakbym zamknął oczy i przeniósł się w czasie, zamawiam piwo i parówki, hospodzki przystaje na pogawędkę, która przeciąga się na dobre kilka minut. Cieszy się, że ma gościa z tak odległej przeszłości, a ja z tego, iż to, co pamiętam, i co pozwalało mi spędzać tu niekrótkie godziny, czyli czeska otwartość, ciekawość, nieco filuterna i zdystansowana, tworząca tę niepowtarzalną miksturę specyficznego poczucia humoru, afirmacji codzienności, życia dostępnego, choć niepozbawionego osiągalnych marzeń, zamiarów na siły mierzonych, przetrwało w zasadzie nienaruszone. Ta liryczna w gruncie rzeczy nuta, kontrowana przez dosadny czasem ton, to co stwarza ową przytulną, choć niepozbawioną ironicznego kontrapunktu atmosferę, to co choćby pozwoliło mi tak szybko nauczyć się języka, dzięki tak wielu wymagającym nauczycielom, w tak wielu klasach, dla niepoznaki tylko zwanych piwiarnianymi izbami, całe to praskie, ponadczasowe imaginarium przetrwało. Było, jest i, nie mam tu żadnych wątpliwości, będzie.

Jeszcze tylko wizyta w innej, jakże ważnej dla mnie pivnicy – „U zlateho tygra”. Tak na wszelki wypadek, aby naukowej niemalże dociekliwości stało się zadość, zobaczyć czy i tu czas się szczęśliwie zatrzymał, aby reguła potwierdziła wyjątek. Otwieram drzwi i już wiem, że uchyliłem po raz kolejny wrota czasu. Wnętrze buzuje niczym ul, wystrój, każdy niemalże element ten sam, jedynym, smutnym wyjątkiem, jest popiersie Bohumila Hrabala. „Złoty tygrys” był jego miejscem na praskiej piwnej planecie, bywał tu codziennie, siadając w głębi przy nieco oddzielonym od reszty stole. Mam podwójne szczęście, po pierwsze udaje mi się przy nim usiąść, lecz co ważniejsze mam okazję porozmawiać z kimś, kto pisarza osobiście znał i nierzadko z nim tu rozprawiał. Początkowo prosiłem tylko o zrobienie zdjęcia, zapytano mnie skąd jestem, zaproszono i tak to spędziłem godzinę na pogawędce w prawdziwie hrabalowskim klimacie. Myślałem, że wiem całkiem sporo o nim i o jego książkach, w końcu prawie wszystkie czytałem, widziałem też najsłynniejsze ekranizacje – „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, „Postrzyżyny”, „Obsługiwałem angielskiego króla”, wszystkie w reżyserii Jirzego Menzla, ten pierwszy na miarę jakże zasłużonego Oskara. Jednak dopiero ten czas i sążnisty, esencjonalny niczym toczone tu piwo esej Milana otworzył mi oczy na pewne subtelności, na oczywiste, jak teraz widzę interpretacje, lecz wszędzie poza „Tygrem” niedostępne.  

Trudno byłoby jednak oczekiwać, że nawet w jednym z najbardziej historycznych miast świata współczesność nie odcisnęła swojego piętna. Praga ma też nowe, ciekawe nabytki, choćby instalacje kontrowersyjnego dla jednych, skandalizującego dla innych rzeźbiarza – Davida Černeho, porozsiewane po całym mieście. Najbardziej znana to „Čůrající postavy”, zlokalizowana na dziedzińcu muzeum Kafki, gdzie dwie ruchome postaci sikają w obrysie granic Republiki Czeskiej. Nikt jakoś nie protestuje, jak widać obywatele tego kraju umieją oddzielić sztukę od polityki, a to przecież wielka sztuka. Do tego trzeba jednak ironicznego dystansu do samych siebie, racjonalnego podejścia do historii, zdrowego fatalizmu i kilku jeszcze innych cech, które są najwyraźniej w czeskim narodowym DNA solidnie zakotwiczone. Sadzę, że poza tym obywatele tego kraju uważnie czytają trzech panów H. – Haszka, Hrabala i Havla. Pierwszemu zawdzięczają plebejską mądrość każdego istotnego etapu, drugiemu nieco figlarną filozofię zwyczajności, a trzeciemu siłę bezsilnych, bo w tym tytule najsłynniejszego eseju, napisanego przez najważniejszego czeskiego intelektualistę przełomu wieków jest esencja czeskości, ekstrakt ich narodowej mądrości, która pozwala podejmować decyzje w imię przede wszystkim racji, choć z domieszką emocji, w zdrowych proporcjach. Jak pisał we wstępie do swego opus magnum Jarosław Haszek, o Szwejku co prawda, to wiele…

Praga to najbardziej kosmopolityczne, otwarte miasto naszej części Europy, życzliwe przybyszom, bez względu na ich inność i odmienność. Tacy są też jej mieszkańcy i najpewniej dlatego, nawet w trakcie pandemii turystów jest tam tak wielu. Soft Czech power, pozazdrościć tylko. Jeśli tam tylko będziecie, to poza wszystkimi wspomnianymi miejscami znajdźcie chwilę na wizytę na Kampie, niewielkiej wysepce na Wełtawie, tuż przy Moście Karola. Znajdziecie tam tak zwany mur, bądź ścianę Lennona. W latach 80. czeska młodzież i studenci wypisywali na niej skargi na reżim, co doprowadzało komunistyczną bezpiekę do pasji, a z czasem dochodziło do starć studentów i milicji w jej pobliżu. Dziś ta najbardziej kolorowa praska ściana ma status pomnika historii, bo przecież między innymi od niej zaczęła się aksamitna rewolucja. Mur jest pokrywany coraz to nowymi napisami, ale przeważa jedno zdanie: „All you need is…”  – i tu kilkadziesiąt słów oznaczających w najważniejszych językach świata to najistotniejsze – Love. Inne dominujące hasło na murze, który nie dzieli to: „Nothing to kill or die for…” Po polsku było za to – „All you need is – Wolność”. Zadrżałem – zeitgeist...
Przesłanie Lennona wybrzmiewa w Pradze dobitnie i głośno, nie ma też lepszego dlań miejsca w tak zwanej MittelEuropie, ten mur jest, ale jakoby go nie było, ostrzega przez konsekwencjami podziałów, partykularyzmów, praktyką pogardy i polityką polaryzacji, kończących się zawsze tak samo, stawianiem płotów, ścian i murów, tych realnych i tych niewidocznych. Trudno osądzić, które gorsze… Nie wiem, czy John czytywał Jana Jakuba Rousseau, ale ta myśl jest jak ulał na jego ścianę: „Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział „to moje” i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa. Iluż to zbrodni, wojen, morderstw, ile nędzy i grozy byłby rodzajowi ludzkiemu oszczędził ten, kto by kołki wyrwał lub rów zasypał”. Dixi et salvavi animam meam

Praga mnie po latach nie zawiodła. W całej swojej wspaniałej rozciągłości. A Czesi? Tym bardziej. Ciągle ich nie doceniamy, a to przecież, jak pisał Hrabal – „śmiejące się bestie”…

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl