Tomasz Mlącki: Nie patrz w górę, czyli meta

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Na pewno to widzieliście. Film o końcu świata w świecie, gdzie nie wypada mówić o czymkolwiek, co negatywne, niebezpieczne, niemiłe, świecie wszechwładzy pozytywnego przekazu, subtelnej tyranii poprawności emocjonalnej, bezwzględnie blokującym tych, co wierzą w doświadczenie w realu, a nie w to, co wykreowane na rozlicznych ekranach. Gorzko-śmieszny obraz trzeciej planety od Słońca, na początku trzeciego tysiąclecia, zamieszkanej przez pokolenia, które jak to profetycznie, jeszcze w latach osiemdziesiątych określił amerykański filozof i wielce krytyczny medioznawca Neil Postman, chcą się zabawić na śmierć, konsekwentnie odrzucając wszystko i wszystkich, którzy im w tym przeszkadzają. Pielęgnujemy zatem w sobie dwa doskonałe narzędzia egzystencjalnego eskapizmu – kulturę wypierania i etykę infantylizmu, pozwalające na bielenie czerni lub odwrotnie, we wzbierającej tendencji do praktykowania, choć zapewne bez wiedzy o źródle, parafrazy słynnej heglowskiej tezy: „jeśli fakty są przeciwko nam, tym gorzej dla faktów”.

Era show biznesu, infotainmentu, wspaniałego, sztucznego świata lejącego się bezkresną strugą ze wszystkich mediów, to czas, w którym nie ma miejsca na, jak to już określał Brecht, „ein Bote des Ungluecks” – posłańca nieszczęścia. Zatem postaci takie jak filmowi profesor Randall Mindy i doktorantka Kate Dibiasky (Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence), co to drastycznie unaoczniają przerażającą możliwość, z której wolelibyśmy nie zdawać sobie sprawy, są w jakiejś mierze wyrzutem sumienia zadowolonych, zwycięskich, sytych, bogatych i zdrowych, przypominają bowiem o kruchości egzystencji, budzą demony, pracowicie usypiane codzienną mantrą – to nas przecież nie spotka… Wieki temu posłańców niosących złe wiadomości skracano o głowę, teraz po prostu się ich nie wpuszcza do naszego świata, do wyspecjalizowanej w wypieraniu nieprzyjemnej strony bytu świadomości. Lubimy się przekonywać, że problemu nie ma, zatykając uszy oraz zasłaniając oczy, bądź w najlepszym przypadku rugując z jaźni to, co rokuje najmarniej.

Informacja to władza, jak mawiał pewien rewolucyjny klasyk, nic więc dziwnego, że jej szeroko pojęte formowanie, by nie rzec wprost - produkcja, jest tak istotne. Za dawnych, jakże z dzisiejszej perspektywy szlachetnych czasów poczciwego Monteskiusza, ukuto definicję trójpodziału, co względnie stabilnie działało do ery mass mediów, a właściwie do narodzin telewizji, medium podówczas doskonałego, operującego dźwiękiem i obrazem w ruchu, do tego rychło w kolorze, co dało nieprawdopodobną wręcz skuteczność w dziele wpływania, kuszenia, nakłaniania, zjednywania, czy też prościej mówiąc urabiania. Społecznie, politycznie i komercyjnie. Czwarta władza rosła zatem w siłę, a mediom żyło się dostatniej. Kolejna rewolucja, wprowadzająca na salony władzy media społecznościowe, zasadniczo zmieniła proporcje, nie zmieniając jednakże zasad i istoty wpływu.

Ostatnio coraz powszechniej mówi się o istnieniu piątej władzy – sondaży. Kiedyś miały znaczenie ledwie informacyjne, lecz było to w czasach, kiedy państwami rządzili politycy o formacie mężów stanu,  traktujący swój mandat poważnie, czyli patrzący w górę, a przynajmniej przed siebie, niezwasalizowani w stosunku do swoich elektoratów, dopuszczający myśl o zrobieniu czegoś, co może niepopularne, ale konieczne, choćby przyszło im za to zapłacić utratą władzy. Ostatnie lata, a szczególnie dwa najostatniejsze, udowodniły, że czas takiej filozofii politycznej się skończył, zastąpiła ją perfekcyjna, trzeba przyznać, pragmatyka utrzymania władzy za wszelką cenę. Teraz patrzy się już tylko na słupki sondażowe, zerka w rozliczne tabelki, wyprzedzając każdą decyzję trwożnym badaniem opinii publicznej, co też suweren powie na taki czy owaki projekt zmian. Odpowiedź wyborców jest więcej niż oczywista. Coś nas ma, społecznie czy ekonomicznie, zaboleć? Nie ma na to naszej zgody. Róbcie tak, żeby było lepiej, pod warunkiem wszelako, że nic nas to nie będzie kosztowało, a jeśli już, to nam za to zapłaćcie, w adekwatnej walucie.

Dryfujemy więc, udając, że wierzymy w miraż bez kosztowego utrzymania, lub polepszenia status quo, wbrew dynamicznie zmieniającemu się otoczeniu. Tak to sondaże zwasalizowały, zdaje się bezwzględnie i bezpowrotnie, władzę wykonawczą, co spowodowało pojawienie się władzy szóstej, jako że faktycznymi, suwerennymi decydentami przestali być szefowie rządów i ministerstw. Stali się nimi stratedzy politycznego marketingu, specjaliści od PR, innymi słowy wirtuozi od kierowania wzroku wszędzie, tylko nie tam, gdzie są prawdziwe problemy, magicy od kreowania nierzeczywistości, światów alternatywnych, gładkich medialnie i propagandowo, świetnie sprzedających się w trakcie rozlicznych, perfekcyjnych wizualnie prezentacji, błyskotliwie uwypuklających to co sondażowo zyskowne, z elegancką zaś dezynwolturą, choć bywa, że z pogardliwym milczeniem, traktujących polityczne pasywa. Lud, niekoniecznie ciemny, to przecież kupi, bo jakże przyjemniej jest wyprzeć niż wiedzieć.  

Dożyliśmy tedy czasów, kiedy w dyskusji o strategii zdrowotnej w obliczu pandemii ważniejszy jest głos kilku magistrów od piaru, niż zdanie kilkunastu profesorów medycyny. Istotą władzy, jak nigdy dotąd, stało się jej utrzymanie. Władza przecież uzależnia, to wie prawie każdy, kto jej zasmakował, bez względu na szczebel. Jedno uzależnienie rodzi następne, więc nie powinno dziwić, iż szósta władza, w duecie z piątą, uzależniła drugą, tworząc nierozerwalne trio.
Homo sapiens, czego uczy historia gatunku, i co zresztą zrozumiałe, nie lubi się smucić i umartwiać,  uwielbia za to się bawić, bo ta potrzeba jest w nas wszystkich od zarania dziejów nieodparta, jak w „Homo ludens” pisał Johan Huizinga. Kochamy też wybiegać myślą w przyszłość, uwalniając się tym sposobem, choć nietrwale i zwodniczo, od trosk teraźniejszości. Przyszłość jest zatem świetnym towarem, a wizjonerzy wszelkiej maści są w cenie. Wróćmy więc do filmu, który dał tytuł temu tekstowi. Jest tam bowiem jakże kluczowy, choć pozornie drugoplanowy wątek, w diabolicznej postaci Petera Isherwella (mistrzowska, godna kolejnej Nagrody Akademii, kreacja Marka Rylance’a - zdobywcy Oskara za „Most Szpiegów”), scenariuszowo utkanej z trzech jednostek o coraz to potężniejącym wpływie na nasze życie - Jeffa Bezosa, Elona Muska i Marka Zuckerberga. Ludzi, którzy nieodwracalnie zmienili, pytanie czy na lepsze, nasze uniwersum i nie chcą ustać w swoich staraniach. „Czciciele radia i fizyki”, tak o ludziach ich pokroju pisał proroczo jeszcze przed wojną Tuwim, bo wtedy te dwa słowa były synonimem technologicznego postępu, a i w metrum się poecie znakomicie mieściły.

Są więc w dalszym ciągu w cenie żarliwi technoentuzjaści, podziwiani i uwielbiani (częściej), ale też znienawidzeni (zdecydowanie rzadziej), wierzący bezgranicznie,  bezkompromisowo i bezkrytycznie w świat, w którym technologia będzie remedium na  wszelkie bolączki, nie wspominając przezornie, jak niewielu będzie na to ewentualnie stać. Jest w produkcji Netfliksa znamienna scena, kiedy Ihserwell usiłuje rządzić wszechrzeczą za pomocą smartfona, do szpiku kości przerażająca i do rozpuku zabawna. Takie to prawo uczciwej groteski, w której trzeba się śmiać z najwyższym zrozumieniem, a bać bez znieczulenia. Sam znam kilku takich, co to ciągle wierzą, że absolutnie wszystko można zamknąć w mikro pudełeczku z ekranem czyniącym cuda. Jak się skończy zabawa demiurga technoery w Boga, oddanie planety w ręce biznesmena, dla którego niedopracowane projekty są niekończącym się wyzwaniem, wręcz  narkotycznym uzależnieniem? Kto widział ten wie, kto nie, niech się dowie, stanowczo zalecam.

Pandemia całkowicie przemeblowała nasz świat, życie zawodowe i prywatne, demolując naturalne proporcje. Jedna z żelaznych zasad biznesu głosi, że kryzysu nie można nie wykorzystać, więc coraz więcej takich, co korzystając z okazji, z żelazną konsekwencją modyfikują człowieczeństwo, powoli odklejając nas od świata rzeczywistego na Ziemi, w zamian chcąc nas wysłać w kosmos albo przynajmniej w metawersum. W tej komercyjno-kulturowej narracji, to co realne jest niebezpieczne i niekontrolowalne, wirtualne zaś przyjazne i pod stałą, troskliwą ochroną. Na razie świat jest coraz bardziej hybrydowy, w formie przejściowej, ale kto nam zagwarantuje, że przestraszeni doświadczeniami dwóch minionych lat, trwale zainfekowani lękiem, że historia może się powtórzyć, nie wyemigrujemy na stałe w spektrum, gdzie fikcja będzie się mieszać z faktami, prawda z fałszem, umiejętnie modelowani i stymulowani przez profesjonalistów od neuromarketingu, czy może innej, też jeszcze nienazwanej, doskonale służącej sprzedaży nauki?

Człowiek, który jak żaden inny w historii, w tak krótkim czasie wpłynął na kondycję mentalną gatunku, posługuje się pieszczotliwym skrótowcem, zachwalając swój nowy, nierzeczywisty świat. Witajcie zatem w meta, a może raczej na mecie?

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour©
MP MICE & More©
MP Impact©
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl