Tomasz Mlącki: Niebo uziemione, czyli wstyd
Na polskim niebie zawsze dużo się działo, czy to w spokojnych czasach, czy w wojennych, historycznie i współcześnie. Było i jest nad naszymi głowami pełno. Pytanie, czy będzie. Póki co, realizowane są loty docelowe, tranzytowe, cywilne, wojskowe, wykonywane przez samoloty duże i małe. W znaczącej liczbie, by nie rzec masie, nierzadko krytycznej. Tym razem mamy z nią do czynienia nie tylko na niebie, które wkrótce może zostać uziemione.
Od wielu miesięcy tli się konflikt między kontrolerami lotów, a ściślej mówiąc reprezentującym ich związkiem zawodowym a Polską Agencją Żeglugi Powietrznej. Ostatnio płomień wystrzelił w górę, sprawa dotarła pod ścianę. Tak drastyczne zaognienie sporu to efekt zarządzania długotrwałym kryzysem przez zdymisjonowanego niedawno prezesa Agencji, który usiłował wdrażać oszczędności, pozostając w permanentnym klinczu z zarządzanymi. Kroplą, która przelała kielich goryczy było wprowadzenie nowego regulaminu wynagrodzeń, bez rudymentarnego choćby uwzględnienia postulatów kontrolerów. Kolejny przykład nader popularnego w naszym kraju zarządzania folwarcznego, czyli – pardon – dialogu d*** z batem.
Bat jednakże trafił tym razem na kamień, boleśnie i nader skutecznie trafiając rykoszetem wymachującego. W końcu marca i kwietnia mija termin wypowiedzenia umów z ponad 200 kontrolerami, którzy masowo odchodzą, nie chcąc zaakceptować nowych warunków. Żeby to dobitnie zobrazować, na kluczowym dla polskiej żeglugi powietrznej lotnisku Chopina w Warszawie może pozostać ledwie co szósty… Konflikt nie dotyczy jednak wyłącznie płac. Najistotniejsze są względy bezpieczeństwa, w tym przede wszystkim kwestia tzw. SPO (Single Person Operations). Przekładając to na nasze, laicko-pasażerskie rozumienie terminu, chodzi o to, że kontrolerzy nie chcą na dyżurach pracować sami, do czego z przyczyn ekonomicznych dąży pracodawca. Nie chcą pracować za zdecydowanie mniejsze pieniądze i ze zdecydowanie większym stresem. Ktoś by chciał?
Kontrolerzy ruchu powietrznego stanowią nieliczną grupę zawodową. Jest ich kilkuset. Przechodzą przez niezwykle trudne egzaminy. To elita, a od kilku lat w tym kraju to przekleństwo i obelga. W ich rękach, a raczej głowach, które muszą być spokojne, jest bezpieczeństwo dziesiątków tysięcy ludzi w przelatujących nad naszym krajem samolotach, których życie i zdrowie jest warte każdych pieniędzy. Wydawałoby się, że to poza dyskusją. Poza dyskusją jest też fakt, iż jeśli w ciągu nadchodzących dni nie zostanie osiągnięte porozumienie, to – jak oszacował Eurocontrol, organizacja międzynarodowa grupująca 41 krajów, w tym wszystkich członków Unii Europejskiej, około 1000 lotów dziennie będzie musiało zostać odwołanych. Nie pozostanie to bez wpływu na wizerunek naszego kraju w kontekście bezpieczeństwa ruchu lotniczego, bowiem trudno ocenić tę sytuację jako inną, niż efekt dezynwoltury i nieodpowiedzialności, skutkujących spychaniem rozwiązywania nabrzmiałych problemów na ostatnią chwilę. Trudno to zrozumieć ludziom wychowanym w kulturze długo i cierpliwie wypracowywanego, z poszanowaniem dla obu stron kompromisu, dla których hołdowanie decyzyjnej jednostronności jest nie do pojęcia i przyjęcia. Podobnie jak akceptacja znanej wielu, jeśli nie wszystkim między Bugiem a Odrą zasady zarządczej, którą można streścić w jednej frazie. „Jeśli moje argumenty nie przekonują, niech przekona ten argument, że ma być tak, jak ja chcę”. Innymi, najprostszymi słowy, encore pardon – plan mój albo ch**. W tym przypadku, cóż za niespodzianka, wychodzi na to drugie.
Tymczasem co widzimy po stronie pracodawcy? Późno, za późno powołano nową prezes Agencji, której należy współczuć, jako że stajnia Augiasza, przy tym, z czym przychodzi jej się teraz mierzyć, to wzór porządku i czystości, jak mieszkanko mieszczańskiej rodziny po sobotnim sprzątaniu. Pytanie podstawowe jest jednak o zakres negocjacyjny, cezurę kompromisu, czy się zmieniła, czy czegoś się nauczono? Czy PAŻP jest gotowa na, żeby zacytować stronę związkową, poważne renegocjacje „regulaminu pracy; regulaminu wynagradzania – przejrzystej siatki płac, obiektywnych i adekwatnych do odpowiedzialności zasad wynagradzania; wycofania niezgodnych z polskim prawem zarządzeń byłego p.o. prezesa Agencji; przywrócenia do pracy niesłusznie zwolnionych kontrolerów; pociągnięcia do odpowiedzialności wszystkich, których działania lub zaniechania doprowadziły do obecnego kryzysu bezpieczeństwa oraz przywrócenia etosu pracy – przyjęcia kodeksu etyki, który będzie chronił sygnalistów i skutecznie zapobiegał mobbingowi”?
Nadmiernym optymizmem nie napawają słowa wiceministra odpowiedzialnego za ten sektor, który problem widzi w tym, że warszawscy kontrolerzy nie chcą pracować za stawki np. zielonogórskich, po raz kolejny rzucając na stół mocno już wystrzępioną i zatłuszczoną w politycznej narracji kartę konfliktu elit z ludem. Problem w tym, że choć wydawałoby się, iż jest zgrana, tu i teraz wciąż jawi się jako bardzo skuteczna. Kto bowiem zada sobie trud porównania ruchu w Babimoście i na Okęciu? Nieporównanie różnego w natężeniu. Kto to zestawi z poziomem stresu? Kto spojrzy na rzecz komplementarnie? Mało kto zapewne. Najprościej jest rzecz widzieć tak, jak ów urzędnik sufluje. Tu kontroler, tam kontroler, więc każdemu po równo, w kieszeni rzecz jasna. Eklektyczny egalitaryzm poniekąd. Pikanterii dodaje fakt, iż mówi o tym osoba od kilku lat odpowiedzialna za Centralny Port Komunikacyjny, który to projekt zasłynął z bajońskich uposażeń pracowników i zarządu tej spółki, a który do tej pory generuje głównie medialną ciszę, z rzadka przerywaną skąpymi briefingami i konferencjami, prezentującymi dość skromne w formie, bo już nie w treści, wizualizacje. Łopaty nikt tam jeszcze nie wbił, w tę ziemię nieustannego konfliktu z lokalnymi mieszkańcami, o czym regularnie donoszą media.
Jak się rzekło na początku, sytuacja jest krytyczna. Na szali leży wiarygodność państwa, które na minutę przed dwunastą nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa lotów w konsekwentny i trwały sposób. Te ostanie słowa są tu szczególnie istotne, bowiem mówi się eufemistycznie o „kaskadach działań”, „opcjach i planach alternatywnych”, czyli o prowizorce. Zapewne o wynajęciu kontrolerów z krajów trzecich, albo o wzięciu lokalnych w kamasze. Precedens już był, lata temu za oceanem, za prezydentury Ronalda Reagana. Bardzo prawdopodobne jest też drastyczne ograniczenie liczby operacji, czyli reglamentacja – innymi słowy polskie niebo na kartki. Można mieć tylko nadzieję, tę jakże wątłą walutę wszelkiego kryzysu, że decydenci nie dopuszczą do tego, aby się z nas śmiano, abyśmy byli na ustach całego świata w jakże niekorzystnym kontekście, jako kraj gdzie w newralgicznych sprawach proceduje się w ostatniej chwili i byle jak. Sprawa jest poważna, potencjalnie dewastująca, nie pozostanie bez wpływu na postrzeganie destynacji, jej wizerunku, na który wszyscy w MICE industry tak ciężko i długo pracowaliśmy, przez szeroko pojętą zagraniczną branżę turystyczną. A to, w czasach tak dla niej trudnych, ma znaczenie fundamentalne. Można tu, z przyczyn zdecydowanie subiektywnych, po prostu nie dolecieć. Procedury risk assessment są bezlitosne, konkurencja także…
Ogarnijcie się zatem, panie i panowie, co wpływ na niebo macie. Ogarnijcie się, bo inaczej będzie wstyd. Na niebie i na ziemi.
Tomasz Mlącki, tekst ukończono 25.04.2022, 22 00.
P.S. Wiele wskazuje, a piszę te słowa 27 kwietnia, że sprawy idą w dobrym kierunku. Oby.
Oby wstydu nie było, trwale, bez prowizorki.
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca