Tomasz Mlącki: Śmierć pięknych słoni, czyli witaj smutku

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…  fot. po lewej T.H. Chia / Unsplash
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie… fot. po lewej T.H. Chia / Unsplash

Szóstego grudnia, zeszłoroczne Mikołajki, to data paradoksalnie dość smutna, przynajmniej dla podróżniczej braci, tej w wieku trolejbusowym plus. Młodszym śpieszę wyjaśnić, o co chodzi. Warszawskie – tuż powojenne trolejbusy, nosiły numery linii od 50 wzwyż, co skutkowało, w owych nader mizoginistycznych czasach, przyjęciem pogardliwej, ejdżystowskiej, jak dziś to określamy, etykiety „kobiet w wieku trolejbusowym”, w domyśle niegodnych zainteresowania. Hasło, tyleż chwytliwe, co prostackie, miało się dobrze w potocznej polszczyźnie przez długi czas, zanim odeszło na zasłużoną, semantyczną emeryturę.
 
Do rzeczy jednak. Pozwoliłem sobie na ową parafrazę, bo przedmiot felietonu jest znacznie bliższy wspomnianej grupie wiekowej niż innym. Tego właśnie dania, po 52 latach i wyprodukowaniu 1570 egzemplarzy, z których, jak donosi nieoceniona profesorka Wiki, 446 lata do dziś, fabrykę w Everett pod Seattle opuścił ostatni Boeing 747. Dla obieżyświatów rozpoczynających międzykontynentalne podróże w latach 80. to symbol nad symbole, wrota spełnianych marzeń, zwiastun, a potem emblemat jakościowej zmiany w naszych peregrynacjach, najwspanialszy długodystansowy samolot świata, jakże różny od siermiężnego radzieckiego Iła 62, którym linie lotnicze tak zwanych państw socjalistycznych obsługiwały połączenia międzykontynentalne. Dzieliła je technologiczna i estetyczna przepaść, niczym zjeżdżoną ładę i nowiutkiego cadillaca. Kiedy zaprezentowano Jumbo w pierwszym oblocie, w roku 1969, był rewolucyjnie zjawiskowy, wizualnie doskonały w eleganckiej linii, frywolnie wykończonej słynnym garbem, mieszczącym pierwotnie najwyżej położony bar w dziejach świata, a potem najczęściej klasę biznes. Z utylitarnego punktu widzenia nie miało to większego sensu, ale jak wyglądało! Tak, wtedy projektowano na bogato. Szybko zyskał żartobliwe miano latającego słonia, poruszającego się jednak w przestworzach z gracją primabaleriny, cóż z tego, że z widoczną nadwagą…
 
Wszyscy pamiętamy, zwykle życzliwie, swoje pierwsze razy. Moje debiutanckie wsłoniowstąpienie miało miejsce w październiku 1991. Byłem w składzie polskiej delegacji na odbywającą się pod auspicjami UNESCO, w New Delhi, konferencję dotyczącą perspektyw turystyki młodzieżowej na świecie. Dzięki hojności indyjskiego rządu mieliśmy przyznaną 75. procentową zniżkę, zwaną AD75, czyli agents’ discount, dość powszechnie wtedy dostępną dla pracowników biur podróży, będących agencjami IATA. Zazwyczaj dotyczyła klasy ekonomicznej i była uznaniowa, wtedy wyjątkowo rozszerzono ją na klasę biznes. Inaugurację miałem zatem przepyszną. Oto mikro pamiętnik z lotu odbytego w garbie. Jumbo Air Indii olśniewał orientalnym malowaniem kadłuba, w którym każdy otwór okienny był obramowany grafiką przypominającą zdobienia w pałacach maharadżów. Zniewalające egzotyczną urodą stewardessy w zwiewnych, olśniewających mnogością kolorów sari, wreszcie kulinarne arcydzieła hinduskiej kuchni, kuszące węch i smak przebogatą paletą doznań, czyniły ten lot niezapomnianym. Z drugiej strony, przeżyłem wtedy najdłuższe i chyba najintensywniejsze turbulencje w pasażerskiej karierze, prawie godzinny rollercoaster nad Pakistanem. Jak to w drodze do Indii, czasem słońce, czasem deszcz… Niedowierzanie, iż taki olbrzym trzęsie się niczym najlichsza awionetka szybko ustąpiło miejsca szacunkowi dla konstruktorów. Skrzydła wachlowały niczym u gigantycznej ważki, mieliśmy wrażenie jazdy po drodze pełnej gigantycznych dziur, jednak konstrukcja celująco zdawała egzamin, często w akompaniamencie trwożnych pokrzykiwań, gdy obniżaliśmy się raptownie o dobre kilkadziesiąt metrów. Panowie inżynierowie z Seattle – szczere ukłony i uznania wyrazy, od tych, co spod kolumny Zygmunta. Pewnie nie wiecie jakiego. III Wazy. To była wspaniała podróż, odbyta zresztą w znamienitym gronie: Czesława Jermanowskiego, Andrzeja Kozłowskiego, Witolda Fiorka, Krzysztofa Wojtkiewicza i Mariana Szypuły. Prawie wszyscy już na stałe goszczą na wysokościach…
 
Miałem też szczęście podziwiać, jak ta niezwykła maszyna powstaje, bo fabrykę Boeinga można zwiedzać. Ten niespieszny, pozorny chaos nieco statycznej linii produkcyjnej, gdzie robotnicy cyrkulują między zasobnikami z komponentami, pustym jeszcze kadłubem a rollbarami wypełnionymi frytkami i hamburgerami, jako że lunch zapewnia pracodawca, zadziwia konsekwencją kooperacji, siłą spokoju i spokojem synchronizacji. Magnetyzm mocy, moc mitu. To trzeba było zobaczyć. Nie prowadzę szczegółowych statystyk, ale z grubsza szacując, latałem B 747 sporo ponad 100 razy, przez wszystkie oceany i ponad wszystkimi (z wyjątkiem Antarktydy) kontynentami. Kiedy tylko mogłem, przedkładałem je nad B 767, 777, 787, A330 i A340, a nawet A380 – projekt spóźniony o dekady, bez szans na sukces. Żaden z tych szerokokadłubowców nie miał lub nie ma w sobie uroku i elegancji Jumbo, pierwszego w tej klasie i jedynego z prawdziwą klasą, i nie mam tu na myśli różnic w szerokości foteli dla pasażerów. Samolotu, który zaprojektowano na potrzeby złotego wieku podniebnych podróży, w odróżnieniu od tych nam współczesnych, do bólu ekonomicznych, pragmatycznych maszyn, gdzie każdy ruch projektanckiej myszki był i jest weryfikowany przez inwestorów i ich księgowych. To tak, jakby zestawić dzieło sztuki wysokiej z solidnym, ale jednak rzemiosłem, co daje różnicę wielkości, nomen omen, słonia.
 
Jumbo będą jeszcze latać, zapewne przez kilkadziesiąt lat, konsekwentnie wypierane przez nowe, kurczące się w rozmiarach powietrzne długodystansowce, karłowaciejące maszyny ery ograniczanych coraz bardziej, z ekonomicznych i ekologicznych przyczyn podróży, odbywanych coraz rzadziej, w coraz bardziej digitalizującym i wirtualizujacym się świecie, gdzie marnej jakości ekranowy obraz na zoomie i teamsach, jakże jednak tani, zastępuje realne interakcje, sól człowieczeństwa i rdzeń prawdziwej kreatywności, w niesprostytuowanym uzusie. Najpierw zrezygnują z nich znane linie z państw bogatych, pierwszego jak się to niegdyś określało świata, potem będziemy je oglądać już tylko na szeroko rozumianych antypodach, aż znikną z nieba ostatecznie, bez rozgłosu, a nawet wzmianki, rdzewiejąc na wrakowiskach wszystkich kontynentów. Słoń zrobił swoje, słoń musi odejść. Eschatologia lotniczej chwały. Bonjour tristesse…

Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour
MP MICE & More
MP Legia Cup
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl