Tomasz Mlącki: Ostatnie dni lata, czyli problem
Tegoroczne lato dało popalić, w przenośni i dosłownie. Wakacjami władały niemalże niepodzielnie dwa żywioły – ogień i woda. Patrzyliśmy na naszą, coraz to większą, apokalipsę. Bywało, że z wygodnej, fotelowej perspektywy vis a vis szklanego ekranu, niewidzialnej, ale jakże bezpiecznej bariery, bywało, że z pozycji naocznych świadków. Media zalewała masa przerażających obrazów. Płonące lasy na Rodos, w Portugalii, a nawet na hawajskiej, rajskiej Maui, ulewy i powodzie o biblijnej niemalże skali w Niemczech, Norwegii i Słowenii czy w dalekiej Korei, gdzie dokonano masowej ewakuacji uczestników światowego zlotu skautów. Telewizje całego świata wysyłały reporterów ukazujących rozdygotanych, zapłakanych urlopowiczów. Rozżalonych, nierzadko wściekłych, ale przede wszystkim przestraszonych i niepewnych jutra. Turyści, na ich szczęście ledwie przez kilka dni, mieli okazję poczuć się jak uchodźcy, ci z Morza Śródziemnego, czy spod naszego granicznego płotu, którym strach, łzy i dojmująca, zatrważająca labilność bytu towarzyszą na co dzień. To nie Schadenfreude – lecz proste stwierdzenie faktu. Bez złych intencji.
Lato trzyma nas w kleszczach zabójczych amplitud termicznych. Smażymy się i mrozimy na zmianę. Bywa, że z dnia na dzień temperatury zmieniają się nawet o 20 stopni, a pory roku zaprzeczają swoim nazwom. W Ameryce Południowej, która powinna żyć zimowym trybem, notuje się dobrze ponad 35 stopni Celsjusza. Tyle zmierzono w Buenos Aires czy nawet w Andach! Piękne mają tam lato tej zimy… Bez względu na to, w jakim stopniu owym zmianom winien jest człowiek, w dobie antropocenu rozpychający się w naturze tyleż bezceremonialnie co bezrozumnie, mamy problem, przy którym zmarnowane wakacje, te czy następne, to pesteczka. Wygląda na to, jak twierdzą niezależni badacze klimatu, że procesy, o których myślano, iż dotkną naszą planetę wolniej i później, w perspektywie dziesięcioleci, jeśli nie setek lat, dzieją się tu i teraz. Bez znieczulenia.
Światowi decydenci w obliczu tych niepokojących trendów zamiast spójnie i intensywnie działać, nieustannie debatują, zjeżdżając się co i raz na wielodniowe konferencje, doskonaląc na nich sztukę dialektyki i erystyki. Bogaci apelują do biedniejszych, aby przyjęli ich punkt widzenia, tamci ripostują, nie bez powodu, że nie będą płacić rachunków za rozwój dawnych kolonialnych mocarstw, których bogactwo wzrosło na rabunkowej eksploatacji globu. Jak się tego wszystkiego słucha, nie sposób nie przywołać frazy jednego z najzręczniejszych manipulatorów opinii wszechczasów – Talleyranda, dyplomaty doskonałego: „Mowę stworzono po to, aby ukryć myśli”. Solidarność wybrzmiewa zatem w patetycznych deklaracjach, określanych w procentach redukcji emisyjnej, a diabeł śpi w detalach działań, czy raczej zaniechań. Wszyscy tam mają rację i jej nie mają, lecz nie o to idzie, a o to, jak z tego z życiem wyjść. Razem, odrzucając niestosowne w tym kontekście paradygmaty suwerenności i odrębności, co jest niezwykle trudne, bo trzeba zaprzeczyć stuleciom narodowych i państwowych egoizmów. Bo w tym cały jest ambaras, aby wszyscy chcieli naraz. Jak uczył Fredro, już przy dwóch podmiotach mamy z tym problem…
Rodzi się fascynujące z filozoficznego punktu widzenia pytanie. Czy byt określi tym razem świadomość, czy też raczej jej zaprzeczy? Świat się, w obliczu oczywistego, niezaprzeczalnie szarpie. Prawie wszyscy udają, że problemu nie ma, a w najlepszym przypadku twierdzą, iż mamy, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, daleko więcej czasu, niżby z nich wynikało. Z drugiej strony, stres wynikający z tej świadomości podpowiada dystopijne recepty. Niedawno, odpytywany przez „Berliner Zietung”, profesor Gregor Bachmann z szacownego Uniwersytetu Humboldta, jeden z guru niemieckiej ekologii, zaproponował podniesienie ceny paliwa do poziomu, na początek, 100 euro za litr. Nietrudno obliczyć, że byłby to wzrost sięgający 5000 (tak, tak, pięciu tysięcy) procent! „Wtedy ludzie zaczęliby się naprawdę zastanawiać, czy mogą się obejść bez samochodu” – napisał u elektryzującego Muska, czyli na portalu społecznościowym X (dawniej Twitter), Bachmann. Wpis, będący zapewne melanżem desperacji i prowokacji, wywołał burzę w sieci. Akademik uważa, że „korzystanie z samochodu musi boleć”, a świat nie ma już alternatywy na zatrzymanie dewastacji środowiska. „To niestety cena, jaką trzeba zapłacić za ochronę klimatu” – twierdzi naukowiec. Ów przykład ukazuje bezradność w obliczu sytuacji patowej, bowiem implementacja takiego rozwiązania doprowadziłaby do rewolucji, przy której protest francuskich „żółtych kamizelek” jawiłby się jako niewinne, pokojowe demonstracje. Profesor obiektywnie punktuje chorobę, ordynując jednakże zabójcze społecznie lekarstwo, przyznając zresztą, iż „nieuchronnie doprowadzi to do tego, że wiele rzeczy stanie się droższych, a tym samym nie będzie już dostępnych dla biedniejszych ludzi”. Gdyby pomysł zrealizować, mielibyśmy Bastylię w Berlinie, z benzyną w roli ciastek, a profesorem w kostiumie Marii Antoniny.
Na to wszystko nakłada się, wciąż wzbierający, polityczny zwrot Europy, jedynego kontynentu, starającego się, przynajmniej w ramach Unii, przeciwdziałać konsekwentnie klimatycznym zmianom. Zwrot na prawo i to ostro. Tak się składa, że praktycznie bez wyjątków, o klimat walczy lewica i centrum, a im dalej od nich, tym bardziej kwestię się rozmydla, zaprzecza oczywistościom. Denialiści wszystkich krajów połączyli się po tamtej stronie, propagując bezkrytyczny fatalizm ze sporą domieszką predestynacji, pozwalający wierzyć, że znaczącego wpływu na te sprawy nie mamy, więc róbmy swoje, czyli palmy czym tak kto ma i może. Pewną nadzieję można pokładać w fuzji termojądrowej, jako że ostatnio notuje się spory postęp w pracach nad nią, co jest istotnym krokiem w kierunku zyskania bezpiecznego, taniego i przyjaznego dla środowiska źródła energii, choć nawet optymiści twierdzą, że potrzeba co najmniej 50 lat, aby sprawa wyszła ze stadium udanych eksperymentów. Czy mamy aż tyle czasu? Patrząc na to wszystko, można zacząć zaprzeczać, niezaprzeczalnej zdawałoby się jeszcze kilkanaście lat temu, myśli Nielsa Bohra: „Przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie jeśli idzie o przyszłość”.
Wszystko bowiem wskazuje na to, że nie będzie litości ze strony klimatu, a owo pamiętne lato nie jest anomalią, a raczej zaczątkiem reguły. I jak tu nie popaść w historiozoficzny pesymizm i nie dać się heglowsko ukąsić, wbrew Miłoszowi, patrząc na nieporadne, inercyjne próby ludzkości w obliczu zabójczych dla gatunku zmian. Pamiętajmy, że jak pisała noblistka:
„Tyle wiemy o sobie,
ile nas sprawdzono.
Mówię to wam
ze swego nieznanego serca” *.
Może warto zatem zajrzeć, w czasie próby, w końcówce tego, czy w kolejne, zapewne również niespokojne lato, do doskonałej w formie i treści, łagodnie fatalistycznej poezji Wisławy Szymborskiej. Pomaga w oswajaniu się z tym, na co nie mamy wpływu, dając jednak sporo nadziei. Ale jeśli sami ją sobie, w sekwencji kolejnych zaniechań, odbierzemy, pozostanie już tylko wysłanie parafrazy apelu z „Apollo 13” w beznadziejnie bezkresny Wszechświat, jednego, jedynego rozpaczliwego zdania: „Universe, we have a problem…”
* Wisława Szymborska, Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, cyt. za: Wiersze wszystkie, Kraków 2023, Wydawnictwo Znak
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca