Tomasz Mlącki: Niewzruszalni, czyli mit
Choć najbardziej pożądanym przymiotnikiem, jakim opatrujemy życzenia bożonarodzeniowe, jest „spokojny”, trudno doprawdy nazwać tak okres okołoświąteczny. Ruszyła bowiem z impetem karuzela zmian, będących prostą i oczywistą konsekwencją narodowych wyborów dokonanych w październiku, zmian niepodlegających dyskusji, przynajmniej dla wszystkich szanujących demokrację w jej czystej, bezprzymiotnikowej postaci, a w szczególności zasadę, iż nie można, przegrawszy polityczną batalię, udawać, że nic się nie zmieniło, lub, co gorsza, robić wszystko, aby rozciągnąć władztwo, niewsparte już wystarczającym społecznym mandatem, możliwie najskuteczniej w czasie i przestrzeni. Innymi słowy, jak tu najefektywniej zabrać, zabetonować, zawłaszczyć, upychając lub utrzymując swoich w rozlicznych instytucjach opłacanych przez podatnika, aby maksymalnie utrudniali życie zwycięskim adwersarzom, czyli jak tak rzeczywistość odkręcić, aby legionom swoich kretów umożliwić konkretną, dywersyjną robotę, w nadziei na rychły powrót do przeszłości.
Ledwie miesiąc temu była na tych łamach mowa o nadobecnych, z nadzieją, że są jeszcze granice wstydu i śmieszności w polityce i w życiu publicznym, których przekroczyć nie sposób. Nadzieja to jednak wyjątkowo okrutna i nielojalna pocieszycielka, choć na szczęście można ją wymienić, w chwilach życiowej próby, na zdecydowanie bardziej skuteczny sarkazm, mogący służyć zresztą za jej synonim. Ryzykowne to nieco, ale kiedy nie można inaczej… Wracając do meritum – nadobecni przepoczwarzyli się rączo i ochoczo w niewzruszalnych. Definicja tej grupy społecznej jest nieskomplikowana. Osobniczki i osobnicy wchodzący w jej skład uprawiają pragmatykę upartego, by nie rzecz upierdliwego trwania, połączoną z filozofią zaprzeczania, okraszonych solidną porcją, nieważne czy udawanych, czy nie, infantylizmu, ignorancji i indyferentyzmu. Tak należałoby to opisać w encyklopedycznym lub słownikowym haśle. W wersji kolokwialnej, przeznaczonej na użytek codzienny, wystarczy jedna fraza: bezgranicznie bezczelni, butni, krzykliwi konfabulatorzy, niechcący pojąć sensu jakże podstawowego dla myślącego człowieka słowa – „nie”, które wybrzmiało dobitnie nad urnami, rozwijając się z czasem w słynne sienkiewiczowskie (Kuby, nie Henryka, choć prawnuk tego ostatniego karty teraz rozdaje) „to już jest koniec, nie ma już nic…”. Znaczenia tego ostatniego słowa, też zresztą nie chcą zrozumieć, więc tkwią w dniu wczorajszym za wszelką cenę, z uporem, przy którym ośli uchodziłby za szczyt koncyliacyjności.
Niewzruszalni są najbardziej niewzruszeni w kwestii mediów publicznych. Te nie na darmo noszą taką nazwę, mając służyć wszystkim obywatelom, a nie padać łupem zwycięskich partii i ich elektoratu. Nigdy nie były idealne, ale ostatnie osiem lat to przykład skrajnego upartyjnienia, kiedy to stały się tubą bezwzględnej, prostackiej propagandy, przedstawiającej świat w sposób diametralnie wykrzywiony. Co najbardziej szokuje, to fakt, że ludzie odpowiedzialni za ich zniszczenie, gorliwi aparatczycy, przez te wszystkie lata robiący wszystko, aby je zwasalizować, stłamsić i wykorzystać, teraz stroją się w pióra obrońców pluralizmu medialnego, nie chcąc, z użyciem nader wątpliwych prawnie posunięć, zrezygnować z tego jakże użytecznego narzędzia orwellowskiej z natury socjotechniki. To niebywała bezczelność ze strony tych, którzy ukradli media publiczne całemu narodowi, aby za ich pośrednictwem promować idee bliskie jakże nielicznej mniejszości, sięgającej ledwie 20 procent nacji, uzasadniając to koniecznością równowagi aksjologicznej. Gdyby mieli choć trochę honoru… Nie mieli, podobnie jak nie mieli pieniędzy na stworzenie polskiego odpowiednika Fox News, bo tak to się uczciwie robi na świecie. Nie było jednak, i nie jest to dziwne, chętnych na tak ryzykowną inwestycję, gdyż nie ma w tym kraju (jeszcze?) kapitału tak szalonego, by wspierać populistów. Zatem prościej i taniej było zwinąć państwowe niż zbudować prywatne, gardłując przy tym krzykliwie o pluralizmie i równowadze.
Ubrał się więc *** w ornat i na wiec w obronie demokracji dzwoni, ****** wszystkich wokół, uprawiając przy tym żałosną politykę wyparcia. Po nas choćby potop, zdają się mówić, sypiąc wyimaginowane szańce, ryjąc okopy i wznosząc wały, w obronie tego do czego tak bardzo się przyzwyczaili, a czego tak bardzo nie chcą oddać, doskonale rozumiejąc, iż bój to ich jest ostatni, bo pozbawiony partyjnego przekazu dnia elektorat wpadnie w wieloletni letarg. Przy okazji rozsiewają narrację o ukradzionym zwycięstwie, no bo jakże to tak, że wzięliśmy najwięcej i nic z tego politycznie nie mamy, wspartą jakże już opatrzoną figurą ofiary antypolskich spisków – krajowych i zagranicznych. „Für die Europäische Union und Deutschland”, bowiem niewzruszalni, poza grożeniem, chcą także wzruszać swym położeniem – skrzywdzonych, zszokowanych niesprawiedliwością losu, który im – monopolistom patriotyzmu, czyni taki despekt. Odgrywają więc sceny rejtanowskie po gabinetach, korytarzach, recepcjach i holach, urządzając nocne czuwania u traconych ołtarzy władzy. Nie chcą przyjąć oczywistej rzeczywistości do aprobującej wiadomości, akceptacji i podpisu, gorliwie eksploatując immanentne polskie upiory – anarchię i weto, nasz pionierski, niezaprzeczalny wkład w pragmatykę uprawiania globalnej polityki.
Nie jest to we współczesnym świecie rzecz wyjątkowa, niestety. Mamy do czynienia z prawdziwą epidemią kontestacji niekorzystnych wyników wyborczych, uprawianą prawie zawsze przez prawicowych populistów. Wystarczy sobie przypomnieć sceny z Brazylii po przegranej Bolsonaro lub te najbardziej pamiętne i przerażające, bo z najpotężniejszej jeszcze demokracji świata, po ogłoszeniu wyników ostatniej prezydenckiej elekcji. Hordy dzisiejszych Hunów szturmowały Kapitol pod wodzą osobników odzianych w bizonie skóry, beznadziejnych sekciarzy niemogących znieść myśli, że ktokolwiek inny niż ich idol mógłby zasiąść w Gabinecie Owalnym. Dla takich jak oni demokracja jest ekskluzywna, a jej reguły obowiązują tylko w przypadku własnego zwycięstwa. To konstrukt wykluczający, niczym u Pawlaka z „Samych swoich”: demokracja demokracją, ale władza musi być po naszej stronie. To tylko kwestia czasu, przy nienawistnej narracji stale sączącej się z przegranego obozu, jak jakaś popisowa sierota w żubrzym anturażu przybędzie ze wschodu z odsieczą mniemanym skrzywdzonym, okradzionym, oszukanym, ale na pewno cierpiącym na błyskawicznie rozprzestrzeniającą się chorobę chronicznego zrostu siedzenia i siedziska, szerzącą się szczególnie w dyrektorskich i ministerialnych gabinetach.
Co ciekawe, owa zaraza wykracza śmiało poza politykę. Głośno ostatnio o skandalu w warszawskim Teatrze Dramatycznym, gdzie dyrektorka nie chce odejść, choć bilans jej kilkunastomięsiecznych rządów nawet najbardziej jej sprzyjający nie mogliby uznać za pozytywny. Tylko pięć premier na trzech scenach, z których dwie dość ciekawe, reszta męcząca oczy i umysł. Ponad połowa zespołu aktorskiego, z różnych przyczyn, z wypowiedzeniami na czele, odeszła. Hucznie zapowiadana pierwsza inscenizacja pani dyrektor odwołana w przeddzień premiery, na skutek cofnięcia zgody przez autorkę tekstu. Wszystko to w atmosferze mobbingu, dyskryminacji i przemocowości. Ergo – jeden z najznamienitszych warszawskich teatrów w ruinie. Dymisja została obiecana, ale nie złożona, a główna zainteresowana, w płaczliwym oświadczeniu mówi o szantażu i woli trwania na posterunku.
Zatem jest i będzie o nas głośno, jak pisał noblista z Oblęgorka w ukraińskiej powieści. Świat o nas nie zapomni, a o to, by Święta nie były spokojne zadbał już wetem w wigilię Wigilii lokator zameldowany na pobyt czasowy w okazałym budynku przylegającym do hotelu „Bristol”. Pałac ten był niegdyś zwany Namiestnikowskim, co zdaje się być stosowniejszą nazwą w czasie tak zwanej koabitacji. Życzmy więc sobie ciekawego Nowego Roku, ciekawego w chińskim uzusie tego słowa, bo inny nie będzie…
Jeszcze jedno, z dziennikarskich kręgów zbliżonych do niewzruszonych, dochodzą słuchy, jak najpoważniej kolportowane, że opisywane powyżej ekscesy mają za zadanie stworzyć etos odrodzeniowo/założycielski zranionej narodową niewdzięcznością byłej siły przewodniej. Szańców sypanie, okopów rycie, wałów wznoszenie ma zatem stworzyć mit. Powstaje jednak pytanie, czy będzie to hit (jak osławiony podręcznik) czy kit?
Autor: Tomasz Mlącki, tekst ukończono 26 grudnia 2023
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca