Tomasz Mlącki: Musk bez maski, czyli Me the People
Akcje tego człowieka idą w górę. Zdecydowanie. Te notowane na giełdach finansowych, ale przede wszystkim w rankingach prestiżu i wagi politycznej. Superciężkiej, bez dwóch zdań. W trakcie kampanii wyborczej Trumpa określano go mianem wiceprezydenta, tuż po inauguracji – współprezydentem. Czy warto postawić dolary (choć może dziś, no i w tym personalnym kontekście, słuszniej byłoby powiedzieć bitcoiny) przeciw orzechom, że wkrótce pojawi się nowa etykieta – nadprezydenta?
Elon Musk solidnie się bowiem umościł w roli szarej eminencji nowej waszyngtońskiej administracji. Wszędzie go pełno, jest w swoim żywiole – wiecznym, kompulsywnym ruchu. Przeważnie wirtualnie, czemu dziwić się nie można, nie po to bowiem kupił Twittera, przemeblowanego już na obraz i podobieństwo jego własnej, krzyżowej wizji, aby nie ulegać pokusie uproszczonej kreacji, metkując złożoność świata jednym słowem lub zdaniem, tyleż bezczelnie co bezkompromisowo. 20 stycznia w Waszyngtonie był wyraźnie pobudzony, podekscytowany, podskakiwał niczym nastolatek, intensywnie gestykulował, zachowując się jak dziecko, które wreszcie dostało ostatnią z pożądanych, długo wyczekiwaną zabawkę. Domknęło kolekcję. Ta hiper ekspresja w pewnym momencie przybrała formę wizualnie tożsamą z salutem rzymskim. Miliarder nierzadko przeraża (choćby tym gestem) i obraża. Na przykład kanclerza Niemiec, który ośmielił się, w kulturalny zresztą sposób, skrytykować tę szarżę. W odpowiedzi Musk nazwał go po raz kolejny głupcem, a dokładniej zmieszał z g…, pisząc „wstyd, głupi Schitz!”. Kocha być w centrum uwagi, więc konsekwentnie się eksponuje, szokując, czasem gdy uzna, że warto, oszukując, choćby w grach online, kiedy to znalazł się w centrum internetowej afery, przyznając się do chachmęcenia w popularnej „Path of Exile 2”, wyjawiając, że pozwalał grać na swoim koncie innym. Zawrzało oburzeniem, ale o to przecież chodziło. Nieważne jak, ważne, żeby mówili.
Showman z niego bowiem jak się patrzy, miał parcie na szkło od zawsze, cofnijmy się jednak do beztroskiego, przed pandemicznego 2018 roku, kiedy to ukazał światu pełną skalę swoich ambicji, występując na dorocznej gali nowojorskiego Metropolitan Museum of Art w białym smokingu zdobnym tajemniczą inskrypcją – Novo Ordo Seclorum (łać. Nowy Porządek Wieków). Wtedy potraktowano rzecz jako groteskową fanfaronadę nadętego egotyka, ale z dzisiejszej perspektywy brzmi to przerażająco profetycznie. Niby nihil novi, przecież oligarchiczna, korporacyjna elita, rządziła polityką w USA już znacznie wcześniej. Prezydentami manipulowali, skutecznie lobbując, choćby Andrew Carnegie, John D. Rockefeller, J.P. Morgan, żeby wymienić największych. Ich następcy w rankingach nababów, wszechpotężni kapitaliści nowych technologii są jednak, ze względu na skalę ambicji, zasięgi i cyfrowe moce daleko bardziej sprawczy, skuteczniejsi i nieprzewidywalni. Ci niegdyś prodemokratyczni nerdowie suflują Trumpowi wizję Nowego Porządku, definiowanego przez AI, kosmonautykę, kryptowaluty i Bóg wie co jeszcze, bo niejeden dżin z krzemowej butelki wkrótce wychynie. Są zdeterminowani w dążeniu do celu, bezwzględni w doborze i stosowaniu środków doń wiodących, z wojnami na czele, wizerunkowymi, korporacyjnymi, handlowymi i tymi sensu stricte, jeśli będzie trzeba. Są gotowi na kreowanie nowego porządku świata, kreślonego pod własne potrzeby, z coraz bardziej zwasalizowanymi politykami w roli wykonawców ich woli.
Amerykańscy techno-oligarchowie dojrzeli do rewolucji, uwierzyli w Zeitgeist, mają poczucie, że teraz albo nigdy. Odwrócili się (z nielicznymi wyjątkami) od liberalnej demokracji, idą kontrkursem, chwaląc autorytaryzm, unikając krytyki dyktatur, doceniając militaryzm – czyli więcej kontraktów na zbrojenia oraz deregulacje – czyli więcej kasy w kieszeni. Pomstują na „neomarksizm”, cokolwiek to dla nich znaczy, krytykują redystrybucyjną politykę państw, alergicznie reagują na zaprzeczenie tradycyjnych podziałów i ról społecznych, nie cierpią migrantów. Są obrażeni na Demokratów, nie za chęć podwyższania podatków, ale za brak chęci ich obniżania i likwidowania. Chcą prywatyzacji wszystkiego – w tym nawet obszarów tak wrażliwych politycznie jak służby specjalne, wywiad czy kosmos. Są pilnymi uczniami Cecila Rhodesa. Ów dziewiętnastowieczny piewca i bezwzględny budowniczy chwały Imperium Brytyjskiego zasłynął stwierdzeniem, iż gdyby mógł, skolonizowałby planety. On nie miał takich możliwości, oni są o niebo dalej, potężni jak nigdy. Bój to będzie ostatni. Ich i tych co nie z nimi. Jeńców nie wezmą, w końcu to też koszty.
To, co proponują, jest w istocie rzeczy retrodystopią, cofnięciem państwa o co najmniej 100 lat, kiedy usiłowano, będąc zresztą znacząco blisko sukcesu, któremu przeszkodził Wielki Kryzys, a potem New Deal i F.D. Roosevelt, zamienić kraj w libertariański, izolacjonistyczny eden, szczelnie chroniony przez niepożądanymi jednostkami i towarami z zewnątrz. Walczą z państwem, choć dzięki niemu zbili fortunę, bogacąc się na publicznych dotacjach na badania podstawowe w sektorach strategicznych, finansowanych przecież z podatków maluczkich. Uczciwi badacze nazywają ten przychód pieniędzmi niezasłużonymi, a system je kanalizujący oligarchiczną kleptokracją. Jeśli spojrzymy wnikliwiej trudno się temu dziwić. Napędza ich zysk bez granic, sensu largo. Są zamordystami w swoich firmach, funkcjonujących, mimo całego techno-modernistycznego sztafażu, socjologicznie oceniając, niczym gigantyczne folwarki, w których zarządza się za pomocą dwóch narzędzi o odwiecznej skuteczności: przekupstwa i strachu, gdzie wystarczy wydać rozkaz, tupnąć nogą, a wszystko zrobi się samo. Chcą zatem, aby świat wyglądał jak one, nie stawiając im oporu. Czy Musk jest skutkiem, czy przyczyną opisywanych procesów, to ciekawe i otwarte pytanie, niepoddające się łatwej analizie. Na pewno jest ich frontmanem, kimś w rodzaju globalnego rzecznika medialnego, marksistowskiego na swój sposób, bo nie poprzestaje na opisywaniu świata, tak bardzo chcąc go zmienić.
I tu dochodzimy do sedna, czyli metody tej zmiany. Miliarder nie kryje intencji objawionej światu na smokingu. Ma po temu skuteczne, konsekwentnie przejmowane i udoskonalane narzędzia. Media społecznościowe bowiem, co słusznie punktuje profesorka Uniwersytetu Stanforda, Anna Lembke – to narkotyk transformujący użytkownika, a może raczej obywatela, w niewolnika. Są skutecznym akceleratorem erozji i manipulacji demokracji, poprzez bezpłatne, błyskawiczne podawanie informacji, w dobie atrofii rzetelnej wiedzy i narzędzi jej weryfikacji. Produkują gęstą, mętną, populistyczną zupę w formie intelektualnego fast foodu, darmową dywidendę fałszu i ignorancji. Proces ten stale postępuje, w imię absolutystycznej, anarchicznie pojmowanej wolności słowa. Facebook, w ślad za platformą X, wycofał się z moderacji treści, tworząc w istocie system, w którym to użytkownicy mogą w głosowaniu decydować, co jest prawdą, a co kłamstwem. Użytkownicy, w coraz mniejszej mierze obywatele, coraz gorzej wykształceni ogólnie, bardziej w coś wierzący niż coś wiedzący, skazani na porażkę w starciu z armią botów, w coraz bardziej hermetyzujących się bańkach. Wolność słowa w takim kontekście jest dla oligarchów ledwie uzasadnieniem dowolności publikacji, ważniejsza jest tu swoboda wyrażania poglądu, sprowadzająca się w nieunikniony sposób do wolności kłamstwa, jeśli to się opłaca.
Najbogatszy człowiek świata nie ogranicza się przy tym do budowania szeroko rozumianego środowiska owej transakcyjnie rozumianej wolności wypowiedzi, aktywnie generując treści stricte polityczne, co w kontekście pełnionej funkcji w gabinecie Prezydenta USA, wikła go w gigantyczny konflikt interesów. Otwarcie wspiera, w formie propagandowo-agitacyjnej, bo uczciwym wywiadem tego nazwać nie sposób, skrajnie prawicową Alternatywę dla Niemiec, i jej liderkę Alice Weidel. W Wielkiej Brytanii toczy internetową wojnę, za pomocą swojego X konta, obserwowanego przez ponad 200 milionów ludzi, z lewicowym rządem Keira Starmera, organizując sondę z pytaniem, czy Stany Zjednoczone powinny wyzwolić Brytyjczyków spod panowania ich tyrańskiego rządu. Czyni to w sposób ewidentnie zniesławiający, epatując cybeprzemocą, oskarżając premiera o odpowiedzialność za "masowy gwałt Brytanii" i sugerując, że powinien trafić do więzienia. Na tym zapewne nie poprzestanie, bezprecedensowo ingerując w procesy wyborcze w niejednym kraju, tocząc informacyjną wojnę z UE, dążąc otwarcie do jej dezintegracji, podbijając zasięgi skrajnie nacjonalistycznych, konserwatywnych, libertariańskich partii w typie naszej Konfederacji, przy czym łaska Muska na pstrym koniu jeździ, o czym przekonał się już Nigel Farage. Zdaje się też mieć selektywną pamięć szokując on-line, a jakże, na wiecu skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec, mówiąc o wielkich Niemczech i konieczności zapomnienia o niemieckiej winie za zbrodnie nazistowskie. Te wielce kontrowersyjne słowa padły na ledwie kilka godzin przed rocznicą wyzwolenia Auschwitz, gdzie zresztą miliarder niedawno gościł.
Musk, przejmując Twittera, mówił o krynicy wolności, przytaczał szlachetną maksymę – vox populi, vox dei, a w rezultacie mamy populistyczny teatr jednego nad ekspresyjnego aktora, marnie reżyserującego siebie samego, z finezją aksjologicznego cepa prezentującego jedynie słuszną, globalną prawdę. Istny Me the people, jak ten typ puentowała Nadia Urbinati z Uniwersytetu Harvarda, w pracy „How Populism Transforms Democracy”. Imperium manipulacji ma się zresztą szanse rychło rozrosnąć, bo Donald Trump wspomniał mimochodem, iż byłoby wskazane, żeby kontrowersyjny magnat przejął TikToka, borykającego się z poważnymi kłopotami w USA. Wtedy system zostałby domknięty, po uzyskaniu dostępu do wielu milionów młodych, sfrustrowanych, antysystemowych, niezawracających sobie głowy krytyczną analizą otrzymywanych treści, wyborców. Przypadek Rumunii, gdzie ta aplikacja wstrząsnęła polityczną sceną w unieważnionych ostatecznie wyborach prezydenckich, jest nader groźnym memento, co nas może czekać w szerszej skali. Widać gołym okiem, że liberalne demokracje są bezradne w obliczu takich interwencji, będąc totalnie nieprzygotowanymi na sytuacje, w których dominującym źródłem wyborczej informacji stają się zmonopolizowane media społecznościowe z algorytmami zapewniającymi maksymalną widoczność ich gestorom. Nie są gotowe na świat, w którym oligarchowie wyręczają polityków, prowadząc kampanię w internecie, świat sieciokracji.
Musk jest, na marginesie wywodu, niezwykle skutecznym inwestorem. Te ledwie 200 milionów przeznaczonych na kampanię 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych, to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy w dziejach. Zwróci się po wielekroć, patrz choćby wyżej, ale szczególnie, gdy zrealizuje się inna zapowiedź z orędzia inauguracyjnego. Trump przyrzekł w nim, że „zabierzemy D.O.G.E. na Marsa”. Ten akronim to nazwa stworzonego specjalnie dla Muska departamentu efektywności państwa, mającego zbić publiczne wydatki o astronomiczne dwa biliony USD rocznie. Teraz wiadomo, na co pójdą te oszczędności, zapewne skrzętnie zassane przez firmy miliardera. Podbój Marsa, jak każda rozdęta w formie propaganda, dobrze się medialnie sprzeda, będąc zimnowojennej przecież proweniencji metaforą wyścigu po rząd światowych dusz, prestiż i moc, pokazanie innym, mniejszym, gorszym i słabszym, miejsca w szeregu.
Musk to postać, szczególnie w świetle ostatnich aktywności, złowróżbna. Jest bogatszy niż najbogatsi magnaci w historii. W przeciwieństwie do nich nie ma żadnych skrupułów, aby użyć owej fortuny do urzeczywistniania swoich idei par force. Jeśli stanie za nim siła najpotężniejszego państwa na Ziemi, będzie to sytuacja bez precedensu, o potencjale wywołania niewyobrażalnego kryzysu. Przez całe życie udowadnia światu i sobie (może przede wszystkim), że nie może nie mieć racji, mając, póki co, co tylko zechce. Jest, w kontekście geopolitycznym, niebezpieczny, bowiem nie ograniczają go kadencje, może skutecznie wpływać na kolejnych lokatorów Białego Domu, pozostając immanentnym nadprezydentem. Chciałoby się apelować: „Musku, niczego nie musisz, a nawet nie możesz, bo wkraczasz w obszary, które wymagają podejścia i kompetencji, których nie masz i mieć nie chcesz, jak dowodzi analiza tego co zrobiłeś i robisz. Masz już miejsce w historii, na razie nie najgorzej konotowane. Chcieć nie jest synonimem móc, warto o tym pamiętać. Nie uczynisz w ten sposób ani Ameryki, ani Europy, ani świata wielkimi, wielki będzie co najwyżej chaos jaki, siejąc konflikty, stworzysz. Świat to za dużo, zostaw go w spokoju”. Czy posłuchałby? Nieodżałowany Stanisław Tym podkreślał, że „łatwo się mówi – trudno powiedzieć”. Obyśmy, w tej rysującej się już dość wyraźnie erze, nie musieli powtarzać – mówi się trudno…
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca