Tomasz Mlącki: Algieria Felix, czyli królowa pustyni

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Sahara marzyła mi się od dawna. Nie w formie szczątkowej, kilkugodzinnego lub w najlepszym przypadku dwudniowego wypadu na wydmy, tego powszechnego w nadpodaży turystycznego fast foodu, sprzedawanego w milionach porcji od Egiptu, poprzez Tunezję do Maroka. Chodziło raczej o danie à la carte, aby wejść w tę piaszczystą przestrzeń ambitniej, przekrojowo – od Algierii poprzez Niger, aż po Mauretanię. Plan był wysoko na liście priorytetów, ale zawsze ustępował miejsca innym podróżniczym projektom, odsuwając tę pustynną peregrynację na wieczne potem, owo jakże zwodnicze – zawsze zdążę. To był błąd, bowiem nie zdążyłem, niestety, przed przewrotami wojskowymi w dwóch ostatnich, kluczowych dla powodzenia trasy krajach, skutecznie dekapitujących zamysł. Mój dobry znajomy z branży, belgijski Afrykańczyk, od ponad ćwierćwiecza wysyłający chętnych na ten kontynent, gdy poprosiłem, bez wielkiej nadziei zresztą, o konsultację i sugestie, pomysł zdecydowanie odradził, odrzekłszy – nie jedź tam teraz, chyba że jesteś kuloodporny. Pozostało podejść do sprawy pokorniej i skupić się na kraju pierwszym, wychodząc z założenia, iż szklanka może być także w jednej trzeciej pełna.
 
Czasu więc na największy (po rozpadzie Sudanu) kraj Afryki mi nie brakowało, można było zatem algierską część najsłynniejszej pustyni świata solidnie, niespiesznie eksplorować. Ta destynacja ma przynajmniej jedną, o innych potem, niezaprzeczalną dla turysty wymagającego, niemasowego przewagę. Nie cierpi na nadmiar odwiedzających, jako że jest objęta rygorem wizowym oraz, w przypadku chęci podróżowania po saharyjskich peryferiach, dość czasochłonną koniecznością uzyskania specjalnego zezwolenia. Na pokładzie wiekowego Boeinga 737, lecącego w lutym, szczycie tamtejszego sezonu, ze stolicy do Djanet, było ledwie kilkunastu obcokrajowców, przeważnie z Francji zresztą. Należy docenić takie proporcje, od razu człowiek czuje się lepiej, wakacyjnego tłoku nie zazna, od swojej kulturowej bańki odpocznie.
 
Wspominane miasto jest punktem wypadowym do regionu górskiego Tassili N’Ajjer, najdalej na wschód wysuniętej części kraju, wciśniętej między Libię i Niger, oszałamiającej urodą jakże zróżnicowanych krajobrazów. Stereotypowe postrzeganie pustyni to niekończące się, falujące pod naporem wiatru wydmy. W rzeczywistości piaskowe kobierce bywają przebogato inkrustowane skałą, cieszącą oko w nieskończoności form, od niewielkich, fantazyjnie wyrzeźbionych mocą erozji ostańców, aż po monumentalne górskie masywy sięgające niemalże trzech tysięcy metrów. Sam zaś piasek magnetyzuje oko obfitością kolorów, od bladego różu o poranku, poprzez liczne odcienie barwy brzoskwiniowej, konkludując kontentowanie wzroku w wieczornych, krwistych, płonących wręcz czerwieniach. Przecudna, przebogata, polimorficzna paleta – inna każdego dnia, źródło estetycznej ekstazy dla wrażliwego plastyka lub fotografa. A w nocy, niezakłóconej sztucznym światłem ludzkich siedzib, urzeka milionami gwiazd, bowiem nigdzie na świecie nie zobaczymy ich więcej. Intensywna, głęboka czerń ponakłuwana blado-białymi, migocącymi punktami, kontemplowana w niemalże doskonałej ciszy. Poezja…   
 
Infrastruktura turystyczna nie jest tam dobrze rozwinięta, nieliczne hotele są usytuowane w głównych miastach, siedzibach wilajetów, odpowiedników województw, więc jeśli chcemy zobaczyć prawdziwą pustynię, trzeba wniknąć w jej głąb, hołdując rzymskiej paremii: „omnia mea mecum porto”, co w kolokwialnej translacji odpowiada nadwiślańskiej, ludowej mądrości: „kto swoje nosi, o nic się nie prosi”. Nie należy jej jednak traktować dosłownie, próbując eksplorować pustynię pieszo, bo można skończyć w charakterze skostniałego obiektu fotograficznego dla rozsądnych, którzy użyli do tego celu wehikułów. Do wyboru mamy, z grubsza biorąc, dwie metody. Pierwszą – tradycyjną, baśniowo-romantyczną, ewokującą cienie Szeherezady, wabiącą wizją zwiewnych karawan majestatycznie płynących po piaskach, czyli wielbłądy. Zalecałbym jednak korzystanie z niej z ostrożnością, przez dwa, trzy dni. Góra! Nie dajcie się namówić na więcej, bo na własnych pośladkach odczujecie twardy sens prawdziwej do bólu, przedwojennej piosenki polskiej jazdy – „Hej, hej ułani, polska kawaleria, z d*** lecą strupy, a z c**** mizeria”. Zdecydowanie lepszą opcją jest samochód z napędem na cztery koła, najlepiej wysoko ceniona w pustynnym kontekście Toyota Hilux. Nasza miała na oko dwadzieścia lat, ale była, wyjąwszy nieuniknione problemy z oponami, niezawodna. Po Saharze jeździ się z pełnym ekwipunkiem, sypia w namiotach, jada pod gołym niebem, uprawiając niezbędną jedynie higienę, bo wody jest tylko tyle co na pace, nie mają tam przecież kosmicznych systemów jej odzyskiwania w zamkniętym obiegu. Na szczęście. W zestawie przetrwania niezbędna jest też saperka, doskonała do zakopalisk. Mimo to, zaprawdę powiadam wam, warto, po tysiąckroć warto!
 
Turyście zazwyczaj, jeśli włada francuskim, towarzyszyć będą dwie osoby – kierowca, który jest jednocześnie przewodnikiem (jeśli przybysz nie zna języka Moliera, ekipę zwykle zasila tłumacz) oraz szef obwoźnej, pomyślanej na jeden, jedyny czteroosobowy stolik mobilnej restauracji, wyczarowujący codziennie istne kulinarne cuda, biorąc pod uwagę wielce ograniczone zasoby. Lokalizacje posiłków są spektakularne, zazwyczaj w miejscach zapierających dech w piersi widokiem, a na stole jest melanż cuisine française, w postaci klasycznych paryskich śniadań oraz różnolitości obiadowych sałat, z kuchnią algierską, prezentowaną w całej okazałości w trakcie wieczornej celebracji głównego, kilkudaniowego posiłku, wieńczonego piekielnie mocną, parzoną pół na pół z cukrem, miętową herbatą. Ostrożnie z nią przed snem, przedawkowanie może skutkować całonocną, bezalternatywną kontemplacją słynnej kantowskiej frazy. Krytyka czystego rozumu nosi wtedy znamiona okrutnego paradoksu. Kolacja jest zawsze spożywana przy ognisku, które czasem służy jako piec chlebowy, patelnia lub piekarnik, a każdego dnia skrupulatnie, po drodze, zbiera się nań opał. Można się zdziwić, jak wiele suchego drewna oraz innych zdatnych do spalenia, naturalnych substancji użycza pustynia.  Wygląda na to, że tanio nie będzie, prawda? Nic bardziej mylnego. Ceny za te jakże rozbudowane, podręcznikowo monopolistyczne usługi są bowiem zaskakująco przyjazne. Best value for money, indeed. Nigdy nie miałem w toku swoich podróżniczych doświadczeń wrażenia, że za tak niewiele dają mi tak dużo. To druga z wspominanych przewag destynacji. Lot przez Paryż też nie bije mocno po kieszeni.
 
Trzecią przewagę tworzą atrakcje. Z konieczności opiszę tylko te najbardziej spektakularne. Na topie, dosłownie, bowiem trzeba wspiąć się na wysokość 2726 metrów nad poziom morza, jest Assekrem, kulminacja młodych geologicznie, a przez to niesamowitych w strzelistości gór Hoggar, z mnisimi eremami na szczycie, z której podziwiać można jeden z najbardziej zjawiskowych widoków górskich na świecie, koniecznie w trakcie zachodu i wschodu słońca, powlekającego ten nieziemsko piękny krajobraz jakże ulotnym szalem orientalnych, ciepłych barw. Pustelników jest ledwie dwóch, w tym Polak – ojciec Zbyszek. W wielu saharyjskich lokacjach możemy podziwiać dzieła sztuki naskalnej, liczące ponad 10 000 lat. To przebogate w wizerunkach, fascynujące świadectwo uczuć i emocji naszych przodków zadziwia prostotą formy połączoną z bogactwem przekazywanych treści, w tym wstrząsających, bowiem prócz licznych obrazów polowań na zwierzęta przewodnik wskazał mi mocno już zatraty malunek przedstawiający dwie postaci. Stojącą, z łukiem i garścią strzał oraz leżącą, z jedną z nich utkwioną w ciele. Widziałem zatem przed biblijnych Kaina i Abla, smutne świadectwo prastarego, patologicznego, przeklętego atawizmu.
 
Koniecznie trzeba zajechać do Timimoun, klasycznego saharyjskiego miasta-oazy, nocując w hotelu Gourara, projektu wybitnego francuskiego architekta Fernanda Pouillona, słynącego z konceptów harmonizujących lokalne z uniwersalnym. Genialną innowacyjność obiektu podkreśla mistrzowskie, nieinwazyjne wkomponowanie go w skarpę, w formie wpisanych w plan półokręgu kaskadowych, trójkondygnacyjnych skrzydeł w kolorze ochry, otulających dziedziniec mieszczący ogród i baseny. Widok z nich, jak i z licznych tarasów, tych w pokojach i centralnych, jest oszałamiający. Wyobraźmy sobie dziesiątki tysięcy palm, za którymi rozciąga się całej okazałości Wielki Erg Zachodni, jedno z największych mórz piasku na świecie. Ekspozycja olśniewa kolorystyką końca dnia, pozostając na długo w pamięci. Istny magnetyzm saharyjskich serc, touché – krajobrazowi esteci! Trafieni – zniewoleni!
 
Posuwając się na północ, po długiej, całodniowej podróży, odbytej pod obligatoryjną eskortą żandarmerii wojskowej, co niestety powoduje wydłużającą czas przejazdu konieczność oczekiwania na kolejne patrole, przekazujące sobie konwój, docieramy do Ghardai. Władze, promując turystycznie Algierię, kategorycznie dbają o bezpieczeństwo, mając na uwadze tragiczne w skutkach wydarzenia z przeszłości. Bywa bardzo miło. Dowódca jednej z żandarmeryjnych zmian, młody, przystojny, nienaganny porucznik, przywitał się płynnym angielskim, koherentnie podkreślając urodę swojego kraju i mojej żony w emfatyczno-romantycznej frazie. Czarujący oficer, bez dwóch zdań, z takim podejściem czeka go nielicha kariera. Bonne chance, mon lieutenant! Sama Ghardaia to perła w algierskiej koronie, konurbacja siedmiu niedużych miast z malowniczymi, piaskowej barwy kasbami, osadzonymi na wzgórzach z których, niczym świeczka na torcie jednolatka, sterczy minaret. Tamtejsze targowiska z przyjazną furią atakują wszelkie dostępne zmysły bogactwem kolorów, zapachów i dźwięków, spajając doznania w niepowtarzalny kolaż kulturowy. Szczególnym z tej siódemki jest Beni Isguen, miejsce, w którym zatrzymał się czas, a uliczkami przemykają kobiety w nieskazitelnej bieli, którym wielusetletni obyczaj zezwala na odsłonięcie jednego tylko oka. Nie spotkaliśmy tam, przez cały dzień, warto po raz kolejny podkreślić, ani jednego turysty.      
 
Wreszcie finał podróży – Algier, mocno kontrastujący z dotychczasowymi doświadczeniami. Ta prawdziwie kosmopolityczna metropolia jest melanżem kulturowo-architektonicznym dwóch żywiołów – tradycyjnego i postkolonialnego. Kasba, oplatająca wąskimi zaułkami nadmorskie wzgórza płynnie przechodzi w dzielnice przypominające Marsylię. Są i polskie ślady – górujący nad miastem, monumentalny Pomnik Chwały i Męczeństwa, upamiętniający wojnę o niepodległość, odsłonięty w 20. rocznicę jej uzyskania, jest dziełem Mariana Koniecznego, autora słynnej Warszawskiej Nike, przez dziesięciolecia stojącej na Placu Teatralnym, chyłkiem wypchniętej przez fasadową rekonstrukcję jego północnej pierzei pod trasę WZ. Pomnik formują trzy gigantyczne, splatające się liście palmy, u których podnóża ustanowiono rzeźby bojowników o wolność. Spod konstrukcji rozciąga się rozległy widok na Algier, port i Morze Śródziemne. Jeśli o monumentalizmie mowa – nie sposób nie wspomnieć o dopiero co otwartym Wielkim Meczecie Algierii, pierwszym wielkościowo w Afryce, a trzecim na świecie. Minaret sięga 265 metrów, zaś cały kompleks mieści nawet 120 tysięcy wiernych. Powiedzieć, że robi wrażenie, to jakby nie rzec nic.

Jednak największy walor tego fascynującego kraju stanowią ludzie. Nasi pustynni mentorzy i przewodnicy: Mahmud, Karim i Baszir urzekali pogodą ducha. Choć im w życiu niebogato i niełatwo, są szczerze uśmiechnięci, ujmująco serdeczni i bezgranicznie pomocni, będąc jednocześnie gorliwymi ambasadorami destynacji, stale uwypuklając, bywa, że nieco przesadnie, jej przewagi nad krajami sąsiadującymi. Niepotrzebnie. Algieria, to jakże wyjątkowe miejsce na Ziemi, broni się w tym kontekście sama, błyszcząc w szybko kurczącym się gronie krajów niezainfekowanych masową turystyką. Spieszmy tam zatem, bo w post pandemicznych czasach i ten wirus może niespodzianie i skutecznie zmutować lokalnie, bezpowrotnie niszcząc tak kruchą wyjątkowość. شكر  (Shukran) – Algieria felix, dumna królowo pustyni. Trwaj…  

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca
       

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour©
MP MICE & More©
MP Impact©
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl