Tomasz Mlącki: Kredyt, czyli soft power

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Podróżowanie do Stanów Zjednoczonych w dzisiejszej dobie staje się oczywistym hazardem. Niepewność czeka już na granicy, gdzie przybysz ze znacząco podwyższonym ciśnieniem trwożnie wygląda decyzji urzędnika, w pełni władnego odmówić prawa wjazdu, wbrew zapisom posiadanej wizy lub systemu rejestracji osób, którzy takiej promesy nie wymagają. Niby tak było i wcześniej, ale od stycznia tego roku prawdopodobieństwo nieplanowanego, błyskawicznego powrotu do kraju pochodzenia wzrosło znacząco. Mnożą się doniesienia o trałowaniu urządzeń komunikacji osobistej, w poszukiwaniu treści uznawanych przez służby za antyamerykańskie, przy czym za taką uchodzi krytyka obecnych władz, a w szczególności prezydenta. Wszystko to ubiera się w narrację o potrzebie zwiększenia bezpieczeństwa narodowego, stawiając turystę w pozycji intruza, który ma się czego bać. Co prawda, jak mówił Franklin Delano Roosevelt, jedyną rzeczą, jakiej powinniśmy się bać, jest sam strach, ale to było w 1932 roku, w zdecydowanie innym, szlachetniejszym kontekście, a i format cytowanej prezydenckiej postaci, w porównaniu do dzisiejszej, jest nieporównywalny. Dla ludzi dobrze pamiętających polskie realia międzynarodowych podróży na przełomie lat 80. i 90, kiedy to przekraczanie wielu granic wiązało się z immanentnym stresem, w oczekiwaniu na woluntarystyczną w gruncie rzeczy decyzję pograniczników, traktujących nas jak podróżnych niższej kategorii, wyszukujących rozmaitych upokarzających pretekstów do przeciągania procedury, stanowi tu złowróżbne deja vu.  
 
Jeśli już uda się przez ową granicę przejść, na przykład w Los Angeles, można się nagle znaleźć w nader niechcianej rzeczywistości gwałtownych zamieszek, i z przerażeniem skonstatować, iż lokalne anioły przybrały na ten mroczny czas postać uzbrojonych po zęby narodowych gwardzistów, nie zadających zbędnych, a raczej żadnych pytań przed rzuceniem podejrzanych o bycie podejrzanymi na bruk w Alei Gwiazd. Nie ma zresztą żadnej gwarancji, że jakiekolwiek miasto będące topową destynacją turystyczną USA nie podzieli takiego losu, bowiem waszyngtońska administracja zapowiada, na podstawie nadinterpretowanych, mocno leciwych przepisów, iż będzie konsekwentnie wysyłać Gwardię w celu stłumienia każdego protestu uznanego za bunt przeciwko władzy federalnej, nie licząc się zupełnie ze zdaniem władz zainteresowanych stanów. Jak mawiał pewien wybitny konserwatywny polityk, miłośnik cygar i whisky – dobry kryzys nie może się zmarnować. 
 
Wszystko to jest pokłosiem antyimigracyjnego wzmożenia amerykańskiej legislatury i egzekutywy, przez mniej życzliwych komentatorów określanego mianem biegunki, skutkującego raptownie rozprzestrzeniającą się histerią wymierzoną, w zależności od ideologicznej proweniencji oceniającego, w Obcych lub Innych, czyli migrantów właśnie. Oni to, w obliczu niespełnionych, bo szans na to dla myślącego człowieka nie było, obietnic wyborczych (dość wspomnieć o błyskawicznym zakończeniu wojny w Ukrainie, czy dwóch bilionach USD oszczędności w budżecie federalnym, uzyskanych z cięć w urzędach), stali się oczywistym celem działań mających dać pokaz siły i decyzyjności nowej władzy, a przede wszystkim uratować PR-owy wizerunek jej monolitycznej sprawczości. Zabiegi perswazyjne, będące podstawą piarowych praktyk, we wcześniejszej dobie były, prościej i uczciwiej, nazywane propagandowymi, więc nie od rzeczy byłoby zacytować Aldousa Huxleya, uczącego, iż głównym celem propagandy jest sprawienie, aby jedna grupa ludzi zapomniała, że inna grupa to też ludzie. Nic dodać, nic ująć. Niestety wciąż działa i bywa, jak pamiętamy, równie skuteczne nad Wisłą w 2020, jak i nad Potomakiem w 2025 roku. 
 
Trudno nie dostrzec dewastującego wpływu przywoływanych tu tendencji dla szeroko rozumianej destynacyjnej marki Stanów Zjednoczonych. Jeśli dodać do tego modelowe wręcz zniechęcanie całych nacji – Kanadyjczyków, określanych mianem mieszkańców 51. stanu federacji, czy Duńczyków – natarczywie nagabywanych do odsprzedaży, za bezcen zresztą, Grenlandii, skala wizerunkowych szkód staje się dojmująco widoczna. Liczby, jak powszechnie wiadomo, nie kłamią, może z wyjątkiem tych, wpisywanych na opak w wielu nadwiślańskich komisjach w niedawno minionym Dniu Dziecka, a statystki przyjazdów z zagranicy, na przykład do Nowego Jorku, pokazują regres w wymiarze kilkunastu procent rok do roku. To przepaść, z tendencją pogłębiającą się zresztą, bowiem w krajach demokracji liberalnej jeżdżenie do Stanów staje się, dyplomatycznie mówiąc, niemodne. W sieci używa się słów prostszych i dobitniejszych, kreatywnie i memicznie. Warto więc, przed podjęciem decyzji o zaoceanicznej rajzie, dobrze się zastanowić, bowiem uczuciem dominującym na miejscu może być mrożące krew w żyłach rozczarowanie, które, jak to ujmował znakomity poeta, nigdy nie zawodzi. Jeśli damy mu świadomie szansę, rzecz jasna. 
 
Obawiać się zresztą można, na granicy pewności, że mamy tu do czynienia z rujnacją daleko ważniejszej wartości, jaką jest słynna amerykańska soft power, brutalnie poddawana od kilku miesięcy rozległej erozji. USA przeszły długą drogę. Można rzec, iż żyły na kredyt, sensu largo. Gdy powstawały, w opozycji do królewskiej, brytyjskiej tyranii, formując się w pionierską, konstytucyjną republikę świata, ten dał powstającemu państwu pierwszy kredyt. Zaufania. Za ocean, aby walczyć o waszą i naszą wolność, udawali się Prusak von Steuben, Francuz de Lafayette i Polak Kościuszko, by wspomnieć tylko tych upamiętnionych pomnikami na skwerze przed Białym Domem. W dziewiętnastym wieku młody kraj dostał drugi kredyt. Terytorialny. Przez ponad sto lat prowadził bezwzględną politykę imperialnej ekspansji, konsolidując terytorium pod przyszłą potęgę. Bywało, że z użyciem dyplomacji transakcyjnej (Luizjana, zakupiona od Francji i Alaska, nabyta od Rosji), częściej jednak ogniem i mieczem (zabór rozległych terenów ludności rdzennej, wojny z Meksykiem i Hiszpanią skutkujące przyłączeniem m.in. Kalifornii i Teksasu). 
 
W XIX i XX wieku, ogromne już państwo otrzymało od świata kredyt trzeci. Ludnościowy. Miliony, w poszukiwaniu lepszego losu, przebywały Atlantyk, aby zaludnić bezkresne terytoria na Zachodzie. Ameryka, jaką znamy, nie powstałaby, gdyby nie owa gigantyczna rzesza migrantów. Bez nich nie byłoby Hollywood, tak imponującej liczby amerykańskich laureatów Nobla we wszystkich kategoriach, bomby atomowej i podboju Księżyca. Wymieniać można by zresztą bez końca. Świat dawał jej, choć nierzadko talenty kupowała, co miał najlepszego. Wreszcie, w czasie II wojny światowej i tuż po niej, Stany Zjednoczone dostały kredyt czwarty – najważniejszy. Potęgi i odpowiedzialności. Niezaprzeczalnie wiodący wkład USA w zakończenie najkrwawszego konfliktu w dziejach dał krajowi pozycję lidera wolnego świata. Z realizacją owej misji bywało różnie, jest sporo ciemnych kart, kiedy to Stany Zjednoczone osadzały w wielu miejscach reżimy rządzone przez, jak wtedy cynicznie określano, „s*****synów, ale naszych s*****synów”, niemniej jednak, koniec końców, wolny świat pod waszyngtońskim przewodem wygrał zimną wojnę. Historia jednak, jak to ma w zwyczaju, zatoczyła koło, i teraz wszyscy zachodzą w głowę, co poszło nie tak, że kraj, który powstał z konfliktu z monarchią, podąża obecnie drogą jej swoistej restytucji, autorytaryzując instytucje i pragmatykę sprawowania władzy, przy okazji niszcząc ową soft power, dającą państwu przez tyle lat nimb wolności, równości i braterstwa? Co poszło tak źle, iż kredyt przestał być spłacany albo co gorsza został uznany za uregulowany? Dlaczego mamy do czynienia z abdykacją demokracji? 
 
A może po prostu, taki mamy zeitgeist? Jak celnie rzecz ujął profesor Tadeusz Gadacz: „Żyjemy w czasach bezwstydu, w których honor już niewiele znaczy, a nawet zastępuje go honorarium. W naszych czasach jedni ludzie giną za wolność, a inni sprzedają ją za bezpieczeństwo. Podważa się podstawowe zasady demokracji, w tym trójpodziału władzy. (…) Tanieje odpowiedzialność. Polityka przestała być służbą publiczną i troską o dobro wspólne, a staje się bezpardonową walką o wpływy i władzę. W wielu krajach dochodzą do władzy błaźni. Prawda przestaje być podstawową wartością i płynnie przechodzi w postprawdę, a myślenie w przeciętność i banalność. Mądrość znika na rzecz pragmatycznej wiedzy, a troskę o siebie wypiera chora ambicja, pycha i zawiść”. Czytając te słowa łatwiej zrozumieć, dlaczego po obu stronach Atlantyku wyborcy masowo, odmieniając przez wszystkie przypadki nabożne frazesy, deklarując się dumnie jako chrześcijanie, powierzają najwyższe urzędy ludziom, będącym solidnie na bakier z Dekalogiem. Grzesznik? Niewątpliwie, ale nasz grzesznik, więc odeń wara. Pragmatyka ponad etyką, skuteczność ponad wartością. Może pycha, mimo przez wieki wydeptanych ścieżek, nie kroczy już przed upadkiem, lecz dumnie towarzyszy pogardzie, torując nową drogę do zwycięstwa?

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca
       

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour©
MP MICE & More©
MP Impact©
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl