Tomasz Mlącki: Granica, czyli gość w dom
Warszawo, mamy problem. Polak właśnie wrócił z kosmosu, więc nawiązanie do słynnych słów wypowiedzianych przez Toma Hanksa w kultowym „Apollo 13” jest zdecydowanie na czasie. Problem jest natury wizerunkowej, dotyczy Polski jako szeroko rozumianej destynacji podróżniczej, dynamicznie nabrzmiewa, ma spory potencjał destrukcyjny. Mamy ów problem na granicy zachodniej i nie chodzi o wydumane i rozdymane do niemożliwości zagrożenie rzekomą inwazją nielegalnych migrantów, z premedytacją podrzucanych przez służby naszego zachodniego sąsiada. Wystarczy rzeczowo, bez emocji spojrzeć na statystki, aby przekonać się, iż z igły robi się widły, a fakty solidnie pompuje propagandą. Problemem nie jest rachityczna akcja, lecz przeskalowana, gigantyczna wręcz na nią reakcja.
Pojawiły się bowiem grupy nazywające się obrońcami granic, choć uczciwiej byłoby nazwać rzecz po imieniu, mówiąc wprost – klasyczne bojówki. Owe gromady wzmożonych „patriotycznie”, skutecznie animowanych politycznie obywateli, uzurpują sobie prawo do dokonywania kontroli dokumentów podróżnych, bezceremonialnie rozpychając się w kompetencjach państwowych służb. Toż to anarchia w czystej postaci! Wejdźmy w buty usiłujących do nas wjechać turystów, natarczywie nagabywanych przez blokujących przejazd, niewiadomej proweniencji cywili, o paszport i otwarcie bagażnika lub drzwi do kampera. Trudno im nie odnieść wrażenia, że opuszczają cywilizowaną Europę, wkraczając w przestrzeń bezhołowia i samowoli. W taki sposób można w ciągu dni, czy nawet godzin skutecznie zrujnować wizerunek Polski, kraju przyjaznego, otwartego na przybysza, w ślad za kanoniczną mantrą „Gość w dom…”, na który przez lata pracowały wszystkie zagraniczne ośrodki Polskiej Organizacji Turystycznej, nie mówiąc już o tysiącach ludzi z branży, jak choćby niżej podpisany. W mediach krajów ościennych, i nie tylko, są dostępne reakcje nierzadko przerażonych turystów, na przykład z Niemiec i Czech. Burzyć jest łatwo, odbudować daleko trudniej. Sieć niczego nie wybacza, ani nie zapomina, takie informacje to internetowa bomba, broń masowego rażenia, nieograniczonego rozprzestrzeniania. Będą w niej krążyć tak długo, jak Ziemia wokół Słońca.
Niestety, to niejedyny problem w kontekście wizerunkowym. W kraju wzbiera fala rasizmu. W trakcie lipcowego, zamojskiego Międzynarodowego Festiwalu Folklorystycznego Eurofolk, na który przyjechały zespoły z Hiszpanii, Kolumbii, Senegalu, Indii i Serbii, miał miejsce haniebny incydent. Artyści spacerujący po ulicach chluby polskiego Renesansu, najbardziej tolerancyjnego okresu w naszych dziejach, usłyszeli „w********ć czarnuchy do Afryki”. To mowa nienawiści, jako taka powinna być ścigana z urzędu, a reakcji prokuratury brak. Rasizm jest też ewidentnie dostrzegalny w nagłaśnianiu jednostkowych aktów kryminalnych dokonywanych przez legalnie przebywających w Polsce, pracujących tu obcokrajowców, choćby z Ameryki Południowej, ksenofobicznie tym samym stygmatyzowanych. Przypisuje się im, jako grupie, zło wszelakie, co rodzi resentyment i nienawiść, realizujące się w upowszechnianiu filozofii i pragmatyki odpowiedzialności zbiorowej migrantów, co z kolei nierzadko skutkuje gwałtownymi zamieszkami, w trakcie których wznoszone są hasła czystek. Dziwnym trafem nie wspomina się wtedy o znacznie liczniejszych aktach zbrodniczej przemocy dokonywanych dzień w dzień rękoma etnicznie polskimi, bo nie pasują do narzuconej tezy, nie mówiąc już o statystyce. Wolnoć Tomku…? Nie po raz pierwszy narracja okazuje się istotniejsza, a raczej skuteczniejsza od racji. Nie zdziwmy się więc, jeśli ktoś o innym niż biały kolorze skóry zastanowi się kilka razy, zanim podejmie decyzję o przyjeździe nad Wisłę. To już nawet nie rozsądek, w grę wchodzi po prostu instynkt samozachowawczy.
Zresztą biali, nie mówiący (nawet chwilowo) po polsku, też mogą być zagrożeni. Dość wspomnieć o głośnym przypadku warszawskiego profesora, tłumaczącego coś swojemu niemieckiemu gościowi, nie tak dawno temu, w tramwaju, w języku Goethego, który miał nieszczęście natknąć się na kolejnego takiego „patriotę”, o zwiększonym, żeby sparafrazować Witkacego (nieprzypadkowo, więcej niżej), promilażu i opiażu, co to nagle poczuł w sobie moc wyrównania tysiącletnich germańskich krzywd, dotkliwie turbując naukowca. Przyzwolenie na pogardę, przemoc i bezkarność nie rodzi się na kamieniu. Przykład idzie z samej góry. Ostatnio ustępujący prezydent, wyraźnie nie panując nad emocjami, na żenującym etycznie i intelektualnie poziomie, wprost pochwalał, w kontekście „oczyszczenia” środowiska sędziowskiego, wieszanie za bliżej niesprecyzowaną „zdradę”, insynuując, iż tylko powrót drakońskich kar zapobiegnie „warcholstwu bezczelnemu”. Lud słucha mowy pogardy, lud uczy się mowy nienawiści, która ma lub będzie rychło miała, konkretne skutki społeczne, choćby takie jak opisywane wyżej. Tak ów występ podsumował prof. Andrzej Zoll, były rzecznik praw obywatelskich i były prezes Trybunału Konstytucyjnego: „Tu jest i groźba karalna, i ten ton wypowiedzi, po prostu skandaliczny. Stwierdzenie, że sędziowie, którzy chcą bronić praworządności, nadają się tylko do wyrzucenia i najlepiej by było, żeby ich powiesić, pokazuje, że dzieje się coś niedobrego. Nie wiem, czy pan prezydent nie przeżywa jakiegoś bardzo trudnego okresu w związku z końcem urzędowania”. Touché Panie Profesorze. Takie mamy czasy, że mało kto dorasta do powagi urzędu, który reprezentuje, szczególnie u kresu pełnienia funkcji, nic więc dziwnego, iż ginie kultura konsensusu i koncyliacji, brutalnie wypierana przez logikę polaryzacji i nietolerancji.
Politycy są arogancko pewni, że w poszukiwaniu politycznego złota i wizji rosnących słupków poparcia, wypuszczą dżinna z butelki, a potem zdołają zamknąć go z powrotem. Tak się nigdy nie dzieje, wykreowane monstrum nie daje się okiełznać, wypowiadając posłuszeństwo, dość wspomnieć o takich archetypach jak Golem czy Frankenstein, a z nowszego imaginarium przywołać przypadek Cersei Lannister, usiłującej wykorzystać religijnych radykałów, w kapitalnej „Grze o tron”. Wracając na nasze podwórko – w społeczeństwie wzmaga się pogarda dla Innego, szczucie na Obcego, a takie zachowania stają się codziennością w wielu miejscach, weźmy za przykład niedawne antyimigranckie demonstracje w 80 miastach Polski. Zwołujący na nie politycy używają narracji, w której przez wszystkie możliwe przypadki odmienia się rację stanu, wyraźnie tym samym pretendując do roli mężów stanu, jednostek opatrznościowych, niezbędnych dla ojczyzny ratowania. Abstrahując od faktu, iż takie miano historia powinna przyznawać nielicznym tylko aspirantom, co najmniej po ćwierćwieczu od zgłoszenia akcesu, wróćmy w tym miejscu do Witkacego, który przebywając w Rosji w trakcie rewolucji październikowej, nader trafnie zdefiniował wszelkich pretendentów do takiego miana w dobie społecznych niepokojów: „Mężowie stanu są to przede wszystkim ludzie nieumiejący wyciągać wniosków z przeszłości na przyszłość, niedbający o dobro ogółu w szerokim znaczeniu tego słowa i jeśli niedbający o wartości osobiste, jakie daje władza, to w każdym razie zapatrzeni w jakieś fikcyjne prestiże, wielkomocarstwowe imperializmy i niewidzący tego, że ziemia pali im się pod nogami”. Nic dodać, nic ująć. Pomni tych słów autora „Bezimiennego dzieła”, gdzie Witkiewicz dzieli się ze światem swoimi doświadczeniami z rewolucyjnego Piotrogrodu, owych „czterech aktów dość przykrego koszmaru”, opisującego czas rządów tłumu wykrzykującego radykalne hasła, i niezapominającego o ich realizacji, pamiętajmy, iż pogarda zawsze sieje nienawiść, a nienawiść zbrodnię, więc tylko patrzeć jak jakiś Tuwim naszych czasów napisze kolejny gorzki wiersz, o tych, co chodzą z Bogiem na ustach i browningiem w kieszeni. Tylko patrzeć…
To ewidentnie politycznie motywowane wzmożenie ma przynajmniej dwie przyczyny. Jedną krajowej, drugą zagranicznej natury. Po niespodziewanym, przede wszystkim dla strony zwycięskiej, wyniku wyborów prezydenckich, czyli znaczącym przesunięciu społecznych sympatii na prawo, rażąco niedoszacowanych przez sondażownie, już co najmniej trzy podmioty walczą bezpardonowo o rząd dusz po prawej stronie sceny politycznej. Tak więc pan K., pan M. i pan B., usilnie łowią w tym samym stawie z wzbierającą, coraz to bardziej mętniejącą wodą, licytując się na rasistowski radykalizm. Wszyscy tak przecież katoliccy, za nic mają nauczanie Leona XIV ze smutkiem konstatującego, iż daliśmy sobie wmówić, że trzeba wybierać – albo szczelne granice, albo prawa człowieka, zamiast przekazów z Rzymu, woląc te z Torunia lub Częstochowy, które nierzadko trudno nazwać chrześcijańskimi. Przyczyna druga jest zaoceanicznego pochodzenia. Otóż polska prawica gorliwie idzie drogą amerykańskiej, w tropie tzw. rewolucji konserwatywnej, ruchu sprzeciwu wobec społecznych zmian przełomu wieków, usiłującego zatrzymać historię, tęskniącego za patriarchalnym, jednolitym etnicznie rajem utraconym, wyjąc ze sprzeciwu wobec rzeczywistości, choćby takiej, w której kobiety, ambitniejsze i bardziej pracowite en masse, przebojem zdobywają świat. Z tej perspektywy migranci, szczerze zdeterminowani do utrzymania się na lokalnym rynku pracy, są zagrożeniem ekonomicznym i kulturowym jednocześnie. Korzysta się więc intensywnie z doświadczeń i rad amerykańskich firm marketingu politycznego, rozlicznych spin szarlatanów, nie bez sukcesu, jak widać. Także stamtąd sączą się inspiracje radykalizmem. Już niesławnej pamięci Richard Nixon z upodobaniem powtarzał, iż „klucz do sukcesu w polityce, to wiedzieć, kto nienawidzi kogo”.
W ostatnich latach konserwatyzm przestał ostatecznie być tylko ideologią, a stał się tożsamością, twórczo i usilnie betonując dychotomiczny podział świata. My-oni, swoi-obcy, nie ma trzeciej drogi, co zresztą wydarzenia 1 czerwca dobitnie potwierdziły. Spatologizowany konserwatyzm wyzwolił się z racjonalnego gorsetu, hula po świecie nieskrępowany, rozemocjonowany, nieznoszący sprzeciwu, moszczący się w dogmacie, za nic mający prawdę, kreując, ku uciesze wyznawców, bo trudno ich nazwać wyborcami, prawdę alternatywną, gdy ta obiektywna nie pasuje do przekazu dnia. Rządcy prawych dusz za nic mają elementarną asocjację, że kto sieje słowa, zbiera czyny, woląc makiaweliczną frazę, iż cel uświęca środki. Endecki sen odradza się na jawie, Polska coraz intensywniej brunatnieje. Jest ONR-u spadkobiercą Partia, jak pisał w znamiennym 1968 roku Czesław Miłosz. Gdy kreślił te słowa, nie było alternatywy, nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o tę wyrażoną czteroliterowym akronimem, z P. na początku. Dziś nie miałby takiego luksusu, bowiem pretendują co najmniej trzy. Jedna, też na P., ale z akronimem trzyliterowym, oraz dwie sygnowane jednym wyrazem, na K.
Kilka dni temu rozmawiałem, nieformalnie rzecz jasna, z ludźmi (pragnącymi pozostać anonimowymi, co oczywiste), zawodowo zajmującymi się kreowaniem turystycznego wizerunku Polski. Prędko zgodziliśmy się co do diagnozy, jak wyżej, równie szybko jednak podpisaliśmy protokół rozbieżności co do kuracji. Padały słowa o profesjonalizmie, apolityczności, o tym, iż lepiej się nie mieszać, przeczekać, że dłużej klasztora niż przeora et cetera. Apolityczność jednak, rozumiana jako niechęć do stawienia czoła rzeczywistości, jej swoista eufemizacja, ów klasyczny ketman Miłosza, szczególnie w tak radykalizujących się czasach, gdy granica zła, a raczej tego, co można bezkarnie robić, jest dynamicznie przesuwana, ad infinitum niemalże, staje się faktyczną i moralną utopią. Polityka, wcześniej czy później, załomocze do drzwi ludzi ją deklarujących (przeważnie wchodząc kopniakiem), apolityczność zaś stanie się synonimem eskapizmu. Nie uciekniemy zatem od marniejącego wizerunku kraju, przykrywając go tylko, bo i takie pomysły padały, sukcesami. Nie przekonamy świata, iż wszystko u nas gra, bo Polak właśnie wrócił z kosmosu, a Polka wygrała wreszcie Wimbledon. Trzeba się będzie z tym uczciwie zmierzyć, stając w prawdzie, nie raz i nie dwa, choć, żeby raz jeszcze przywołać Witkacego, chce się od tego wszystkiego wyć – wprost i wkrzyw…
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca