Tomasz Mlącki: KPO, czyli Konstytucja
Jesteśmy morską nacją, czemu dajemy wyraz także na lądzie, a to prawiąc o kraju od morza do morza, a to marząc o potędze Międzymorza, mamy nawet na swoim terytorium Trójmorski Wierch, leżący na granicy zlewisk mórz – Bałtyckiego, Północnego i Czarnego, nic więc dziwnego, że bardzo lubimy morskie opowieści. Dziesięć lat temu opinia publiczna pasjonowała się ośmiorniczkami jadalnymi (octopus edulis). Te przepyszne głowonogi, wyskakujące jak diabełek z talerza w pewnej warszawskiej restauracji, stały się game changerem polskiej sceny politycznej, przesuwając ją mocno w prawo na całą dekadę. Obecnie głośno o jachtach (navis recreationis), które są przedstawiane suwerenowi jako przykład konsumpcyjnego rozpasania nadzwyczajnej kasty przedsiębiorców, marnujących publiczne pieniądze na prywatne zachcianki. O sprawie, póki co bez porównywalnego wpływu na sondaże, jak poprzednia, pisano już wiele, przeważnie z oburzeniem, więc warto z dystansu uporządkować fakty.
Środki z KPO, pomyślane przez Unię Europejską jako wsparcie solidnie poturbowanych Covidem gospodarek, przyznano jeszcze za poprzedniego rządu, który ich jednak nie otrzymał, będąc ustawicznie na bakier z praworządnością. Pieniądze odblokowano po zmianie władzy, starającej się jak najszybciej przekazać je potrzebującym, między innymi branży HoReCa, najbardziej przecież przez pandemię poszkodowanej, wchodzącej w każdy kryzys w pierwszej kolejności, a wychodzącej zeń na szarym końcu. Była presja czasu, popełniono błędy w konstrukcji przepisów, ale jakość stanowionego w tym kraju prawa jest problemem daleko głębszym, o czym dalej. Zarzuty, że jacht w szeroko pojętej turystyce nie może być traktowany jako inwestycja, będąc apriorycznie uznanym jako prywatne dobro luksusowe, jest tyleż populistyczny, co kuriozalny, pada jednak na podatny grunt społeczny, więc nawet informacja, iż tyczyło to niewielkiego procentu wniosków, marginesu wręcz, nie uspokaja nastrojów. Ekstrapolacja działa, wroga wskazano, szczegół urasta w ogół, jak w podręczniku klasycznej demagogii.
Temat konsekwentnie grzała rozpędzona po prawym czerwcowym opozycja, żądna jak najszybszego przejęcia pełni władzy. Krytyka rządzących jest jej wilczym prawem i psim obowiązkiem, każdej opozycji zresztą, ale nietrudno tu wspiąć się na Himalaje hipokryzji. Umyka bowiem oczywisty fakt, iż mamy do czynienia z powtórką z dotowania, jako że poprzednia władza szczodrze sypała tej samej branży helicopter money w postaci bonu turystycznego, także nie stawiając wygórowanych warunków, obciążając przy tym bezpośrednio budżet państwa, a nie korzystając ze źródeł zewnętrznych, z czym mamy do czynienia dziś. Pozornie tak daleko, a jednak tak blisko. Nic przecież nie dezynfekuje skuteczniej sumień, jak teatralne oburzenie myślami, słowami i uczynkami innych, szczególnie, gdy są to polityczni przeciwnicy. Nie nasza wina, nie nasza wina, nie nasza wina. Jakakolwiek zresztą nigdy nie może być naszą.
Jest jeszcze drugi wątek, który w owej medialnej burzy dobitnie nie wybrzmiał, a szkoda. Państwo polskie jest traktowane przez rozliczne, często biegunowo od siebie odległe statusem grupy społeczne jako przeciwnik, nierzadko wróg, poborca podatków, za które niewiele się dostaje w zamian. Ów kumulujący się brak zaufania jest tłumaczony równie często, co nie do końca przekonywująco kontekstem zaborów, okupacji, komuny, czyli ciągłym obcowaniem z bytami narzuconymi, obcymi. Jeśli więc pojawi się okazja, uwidacznia się resentyment, roszczeniowość, żądanie redystrybucji, realizujące się w słynnym „dawali, to bralim”. Opinia publiczna wini za zaistniałą sytuację przede wszystkim tworzących przepisy, nie dostrzegając jej ani u hiperkreatywnych doradców czy prawników, wykorzystujących wszelkie luki do cna, bo, jak tłumaczą, to przecież ich praca, ani u tej części przedsiębiorców, która nader twórczo zinterpretowała możliwości, a to tam przede wszystkim zabrakło etyki wartości. W takiej sytuacji, nie pozostaje nic innego, jak zalecić na przyszłość czytanie ze zrozumieniem Leca, a szczególnie jednej jego myśli: „Żaden pyłek lawiny nie poczuwa się do winy”.
Jeśli bowiem spojrzymy na rzecz wnikliwie, dostrzeżemy jasno, że problemem są nie tylko przepisy, a w równej co najmniej mierze mentalność, nazwijmy ją niedyskrecjonalną. W doktrynie prawa istnieje bowiem pojęcie dyskrecjonalności, odnoszące się przede wszystkim do sędziów. Jest to zakres uprawnień przysługujących orzekającemu do podejmowania decyzji w sposób nieskrępowany, niezwiązany konkretnymi normami prawnymi, a jednak nie dowolny. Innymi słowy – synonim mentalnej i merytorycznej dojrzałości, spojrzenia obiektywnego, stawiającego tamę woluntaryzmowi, symbol wzniesienia się ponad własny pogląd i interes. Aż tyle. Nie ma żadnych przeszkód, aby zastosować tę zasadę, pro publico bono, do innych uczestników szeroko rozumianego kręgu prawa, wszystkich, bez wyjątku. Przypadek KPO ma w skali państwa – finansowo, pragmatycznie i politycznie – wagę piórkową, są jednak dokumenty i przepisy obarczone wadami, które przesuwają rzecz do wagi superciężkiej. Tutaj dyskrecjonalność stosujących prawo ma dramatycznie większe znaczenie.
Mowa o konstytucji, a ściślej o rozdziale poświęconym pozycji i prerogatywom prezydenta RP, który napisano w sposób nieprecyzyjny, dając pole do daleko idących, agresywnych interpretacji. Jej twórcom nie zabrakło przecież wiedzy – elementarnej przecież, dostępnej każdemu uczniowi szkoły średniej, tej o pośle Sicińskim, liberum veto, wewnętrznej polaryzacji na przestrzeni wieków, atrofii woli kompromisu, poza najbardziej dramatycznymi momentami w dziejach, czyli wszystkich składowych polskiego genu społeczno-politycznego, nierzadko ignorującego potrzeby wspólnoty na rzecz partykularyzmów. Zabrakło im przede wszystkim wyobraźni. Konkludując dosadnie – mmyśleli zapewne, że w polityce będzie Wersal, nie przewidzieli, że rychło może pojawić się ring albo ustawka. Ta nieprawdopodobna naiwność skutkuje dziś wikłaniem władzy wykonawczej w permanentny konflikt. Usiłowano wprowadzić system „checks and balances”, a grozi nam „anarchy and chaos”.
Ustrojowe umocowanie urzędu prezydenta nigdy nie było idealne, dość przypomnieć kadencję Lecha Wałęsy, jego wojny na górze, zawłaszczanie resortów siłowych, wszystko wspierane przez nadwornego belwederskiego prawnika, czyli falandyzowane, perfekcyjnie trzeba przyznać, od jego nazwiska. Po tych doświadczeniach, w pierwotnym projekcie Konstytucji RP chciano wprowadzić system parlamentarno-gabinetowy, oddając pełnię władzy wykonawczej premierowi, a prezydenta pozbawiając prawa veta. Chciano, lecz ostatecznie tego zaniechano, bo tracący poparcie SLD veto utrzymał, nieznacznie je tylko osłabiając, w ten sposób czyniąc lokatora pałacu na Krakowskim Przedmieściu kimś w rodzaju nadzorcy rządu i parlamentu, włodarza polityki negatywnej, dysponującego skutecznymi narzędziami do ubezwłasnowolniania Rady Ministrów. Powstała dość dziwaczna ustrojowa hybryda prezydencko-gabinetowa, niespotykana w krajach o dojrzałej demokracji, gdzie wahadło jest zawsze wyraźnie wychylone w jednym z dwóch kierunków. Nie ma tam dwuwładzy. Do czasu, kiedy na prezydenckim fotelu zasiadali politycy doświadczeni, piastujący wcześniej znaczące stanowiska, a przede wszystkim dysponujący zdolnością koncyliacyjną, czyli państwowcy o cechach dżentelmena, kohabitacja funkcjonowała bez większych problemów. Jednak od 10 lat obejmują je osoby bez istotnego doświadczenia politycznego, z drugiego lub nawet trzeciego szeregu partyjnych zasobów kadrowych, w sporej mierze przypadkowe, nad emocjonalne lub nadpobudliwe, wskazane przez PR-owców i marketingowców, dopiero potem przez politycznych decydentów. Tu ułomność ustawy zasadniczej ukazała w upiornej pełni. Rychło może się okazać, że z tak destrukcyjnym potencjałem urzędu prezydenckiego, w tej obsadzie, nie da się rządzić według konstytucyjnych zasad, o ile w ogóle.
Obecny lokator tzw. Dużego Pałacu widzi siebie w pozycji superarbitra, depozytariusza mitycznej woli narodu, immanentnego recenzenta działań rządu. Rozpycha się bezceremonialnie w kompetencjach, rozciąga granice władzy wykonawczej, aż szwy, a raczej fastrygi, ustroju trzeszczą. Człowiek, który przysięgał na konstytucję, jej nominalny strażnik, a jest to doświadczenie ledwie kilku tygodni sprawowania urzędu, permanentnie narusza konstytucyjny ład (weźmy choćby żądanie ewaluacji rządowych projektów ustaw przed ich procedowaniem w parlamencie, czyli uzurpację prerogatyw premiera), a ustawy przesyłane z parlamentu określa mianem szantażu, bo nie są zgodne z jego polityczną wolą. Ciekawe, jak określiłby swoje projekty ustaw niezgodne z wolą większości parlamentarnej, więc nie do przeprowadzenia w Sejmie. Byłbyż to kazus Kalego czy Katona? Nie interesuje go „dyskusja w parlamencie”, kieruje się „emocją społeczną”, co jest w zasadzie szczerym wyznaniem populizmu, wiecuje więc w terenie, wetuje w Warszawie, odrzucając ustawy o fundamentalnym znaczeniu dla bezpieczeństwa kraju: energetycznego (wiatrakowa) i ekonomiczno-społecznego (o statusie Ukraińców). Jest po wecie wycie? Znakomicie! Zachowuje się jak trybun ludowy, funkcjonując w ciągłym trybie wyborczym, a chodzi tu o co najmniej dwie kampanie: parlamentarną w 2027 i kolejną prezydencką. Otwarcie dąży do zmiany konstytucji w 2030 roku, w setną rocznicę niesławnych wyborów brzeskich, ostatecznie kierujących Polskę w stronę autorytaryzmu, ukoronowanych konstytucją kwietniową, wprowadzającą ustrój prezydencki, a parlament redukującą do roli ustrojowej przystawki. W zbliżonym duchu, oczywiście. Prezydent to doktor nauk historycznych, więc dobrze wie, co czyni. Swoją drogą, haniebną jest rzeczą, iż egzemplarz ostatniej przedwojennej konstytucji wystawiono w Muzeum Piłsudskiego w Sulejówku jako szczytowe osiągnięcie ustroju międzywojnia, pompatycznie ją gloryfikując w opisie dla zwiedzających.
Retoryka, erystyka, mimika i gestykulacja zaprzysiężonego niedawno polityka noszą wyraźny rys monarszy, niepozbawiony elementów deifikacji. Wypowiedzi prowadzone są w trzeciej osobie, pojawia się pluribus maiestatis, prezydent co i raz daje odczuć, że nic o nas beze mnie, epatując ciągle społecznym mandatem, owymi ponad dziesięcioma milionami głosów, choć prawda jest taka, iż zwyciężył najmniejszą różnicą w dziejach urzędu, wybrany przez znacząco mniej niż jedną trzecią populacji, a partie rządzącej obecnie koalicji wzięły w 2023 prawie milion głosów więcej. Skromności tu za grosz, jest buta i oczekiwanie, że każde słowo stanie się ciałem. Widać też wyraźnie, iż udzielono tu licencji na kopiowanie rozwiązań MAGA nad Wisłą oraz determinację do uzyskania specjalnego proamerykańskiego, paraizraelskiego statusu, kosztem relacji z Unią Europejską. Prezydent jako cnotę przedstawia niechęć do zmiany zdania, czyli kompromisu, soli odpowiedzialnej polityki przecież. Kiedyś, za słusznie minionego ustroju, mówiono, że partia kieruje, a rząd rządzi. Wygląda na to, że teraz kierować chce prezydent, a rząd ma być posłuszny, choć o innej, współczesnej partii, też z akronimem na „P”, nie sposób w tym kontekście zapomnieć.
Trudno o jakikolwiek optymizm w obliczu działań zwierzchnika sil zbrojnych wypowiadającego polityczną wojnę rządowi i premierowi, gdy tuż za rubieżą toczy się ta prawdziwa, będąca największym zagrożeniem dla bytu państwowego po drugiej wojnie światowej. Adwersarze władzy wykonawczej, zwarci w klinczu wojny polsko-polskiej, z nienawidzących się wzajemnie obozów, w obliczu dziejowej próby, w tak fatalnym momencie historycznym i geopolitycznym, to obraz budzący grozę, w czasie gdy Anchorage potwornieje w cieniach Monachium i Jałty, tyrani śmieją się demokratycznemu światu w twarz, a jego lider, dotknięty podejrzanie dziwną w obliczu jego innych aktywności i konsekwencji atrofią woli w rozwiązaniu konfliktu ukraińsko-rosyjskiego paraduje, otoczony nadskakującymi mu klakierami i pochlebcami z kraju i zagranicy, w czerwonej bejsbolówce z napisem „Trump was right about everything”. Na ostatnim posiedzeniu gabinetu w Białym Domu na wyścigi karmiono bezdenne, narcystyczne ego głównego lokatora, rozpadając się przez trzy bite godziny nad jego omnipotentnym geniuszem i żądając dlań pokojowej nagrody Nobla. Subito! Przypominało to jako żywo kremlowskie posiedzenia politbiura z czasów kultu jednostki. Palące Słońce Ameryki mości się coraz solidniej na waszyngtońskim niebie. Mrożek i Ionesco do spółki by tego wszystkiego nie wymyślili – istne theatrum absurdum mundi w dramatycznym rozkwicie.
Wracając do jakości tworzonego prawa i kwestii dyskrecjonalności jego stosowania. Nasi ojcowie konstytucjonaliści zbyt euforycznie uznali, iż samo wejście postkomunistycznej Polski w orbitę pluralizmu i demokracji załatwi sprawę, a Polacy przez mimetyzm, wbrew trudnej, kłótliwej en masse historii politycznej nacji, z ogromnym potencjałem polaryzacyjnym w teraźniejszości i przyszłości, przyjmą błyskawicznie to, co w krajach dojrzałej demokracji zajmowało dziesięciolecia, jeśli nie wieki. Zaniedbano jakościowo i ilościowo propaństwową edukację, myśląc, zapożyczmy się tu frazeologicznie i mentalnie u tak bliskiego polskim mitom Mickiewicza, iż Polak demokrację posiędzie i, z bożą pomocą, jakoś to będzie. Istotnie, króluje tu jakoś, jakości żadnej nie uświadczysz, a jeśli się nie opamiętamy, niedługo o demokracji będzie można nad Wisłą powiedzieć: Bóg dał, Bóg wziął. Zresztą nie tylko o demokracji, inne, równie cenne, jeśli nie cenniejsze w kontekście państwowości dobro też jest zagrożone. Lasciate ogni speranza?
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.