Tomasz Mlącki: Schronieni, czyli Wgórywzięci

Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…
Na zdjęciu: Tomasz Mlącki w cyklu felietonów Metafizycznie, merytorycznie…

Schroniska górskie to rzecz Polkom i Polakom, jak prostolinijnie mawiał niezapomniany Kargul, niedziwna. Prawie każdy w jakimś był, któregoś doświadczył, ocenił i myśli, że wie o nich wszystko, albo prawie wszystko. Znacie, powiadacie? No to poczytajcie.
 
W powszechnej świadomości owo schronienie ma być udzielone, szeregując w hierarchii wznosząco, turystom lub górzystom, czyli odpowiednio gościom kilkugodzinnym lub kilkudniowym. Rozróżnienie o tyle istotne, bo tylko ci drudzy mają szansę na odkrycie skrzętnie zakamuflowanego paradoksu, iż te pożyteczne i zasłużone obiekty chronią przede wszystkim tych, którzy tam pracują, ludzi z różnych przyczyn i motywacji ukrytych przed światem nizinnym. Schronionych poprzez wgórywzięcie, nietuzinkowych, doświadczonych przez życie, wartych rozmowy, nierzadko po cierpliwym budowaniu relacji. Ludzi rozmaitych, połączonych jedną dystynkcją – potrzebą egzystencjalnej zmiany, w różnym jej stadium – embrionalnym, w procesie, wreszcie spełnionej, czasem wręcz nirwanicznej. 
 
Zanim jednak do nich dotrzemy, bywa, że trzeba pobłądzić wbrew woli i w nerwach. Turystyczne szlaki górskie, w ich dzisiejszym topograficznym przebiegu, były wyznaczane wiele dziesiątków lat temu, przeważnie w ustroju, w którym własność prywatna była niechcianym marginesem, w ideologii ukształtowanej według ulubionego przez Marksa bon-motu Proudhona, iż „własność to kradzież”. Nic więc dziwnego, że po kolapsie komunizmu, w gwałtownej gruntowej konkwiście, kto mógł poszedł w jakiejś mierze za myślą Rousseau, czyli „pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział «to moje» i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć”.  Góry, tam gdzie tylko to było możliwe, poza obszarami ochrony ścisłej, zostały rozparcelowane, ogrodzone i sprywatyzowane, tak jak wielkomiejskie strzeżone osiedla, czy mazurskie linie brzegowe, co nie pozostało bez wpływu na stan turystycznych ścieżek, nierzadko zanikających w gąszczu posesji, obsesyjnie gromadzonych przez nowobogackich, uciekających w ziemię z kapitałem, z zamiarem budowania, dla siebie (rzadko), czy też na wynajem. Zwycięska zatem nuworyszoza, objawiająca się w kompulsywnej płotomanii, zagarnia coraz to nowe obszary wyżynne. Co gorsza, pojawiła się też inna społeczna choroba, aleienoza złośliwa, polegająca na zamazywaniu lub niszczeniu znaków szlaku turystycznego, w nadziei, że wędrowiec, dla niektórych, jakież to amerykańskie, synonim włóczęgi, drogę zgubiwszy, odpuści i nie będzie się plątał po terenie uznanym, w nader rozszerzającej interpretacji, za prywatny. Prawdziwi górzyści w trybie trekkingowym, czy to z pomocą staroświeckiej papierowej mapy i kompasu, czy też porządnej aplikacji ściągniętej na ów trwale uzależniający, wirtualny ołtarzyk postępu i nowoczesności, z ukrytą funkcją smyczy i wmontowanym okiem Wielkiego Brata, jakoś dadzą sobie z tym radę, ale niedzielnym turystom takie zabiegi mogą porządnie napsuć krwi i zniszczyć radość spaceru. 
 
W obliczu tak aspołecznego i egotycznego działania różne myśli przychodzą do głowy, choć stan mocno wkurzonego ducha najcelniej oddaje fragment „Absztyfikantów Grubej Berty” Tuwima, jak powszechnie wiadomo uczulonego na wszelkie objawy nuworyszozy, „w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali”. W każdym razie mnie, gdy wędrowałem szlakiem bezczelnie odartym z oznakowań, ze znanego karkonoskiego kurortu w Góry Izerskie, narzucił się w mgnieniu myśli. Zacytujmy zatem:
I ty fortuny skurwysynu,
Gówniarzu uperfumowany,
Co splendor oraz spleen Londynu
Nosisz na gębie zakazanej,
I ty, co mieszkasz dziś w pałacu,
A srać chodziłeś pod chałupę,
Ty, wypasiony na Ikacu* 
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

 
* (Ilustrowany Kurier Codzienny, pratabloid polski, wychodził w latach 1910-1939, embrion prasy bulwarowej, objaśniający świat i kraj na skróty, inkubator populizmu, w sporej mierze praszczur mediów społecznościowych – przypis TM.)

 
W końcu jednak, po pokonaniu przeszkód, do jakiegoś schroniska dojdziemy. Najlepiej, jeśli chcemy porozmawiać z Wgórywziętymi, jak to na wschodzie mawiają –  pa duszam, dotrzeć tam w tygodniu, raczej poza sezonem, a pogawędki ucinać wcześnie rano lub wieczorem. Wtedy, wyzwoleni z kieratu dni i godzin turystycznego szczytu, bywają otwarci, skorzy do zwierzeń i dzielenia się bogactwem opowieści, o sobie i innych. W filokartystyce istnieje pojęcie leporello, swoistej kartki pocztowej, kryjącej wypadającą zeń harmonijkę mniejszych, rzec można bezdennej szkatułki, niczym w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Jana Potockiego, gdzie otwarcie jednej odkrywa drugą, kusząco zamkniętą, i tak dalej, i dalej, do momentu, w którym percepcja mówi – mdość. Wędrując od schroniska do schroniska, można owej fascynującej sekwencji doświadczać, kontentując się kalejdoskopem zdarzeń i znaczeń. Zachęcam, bo przecież góry to nie wszystko, warto posłuchać ludzi co w nie wrośli. Otwórzmy zatem kilka szkatułek/skrytek, nie osadzając ich dokładnie w czasie i miejscu, dość powiedzieć, że narracyjne okno uchyliło się nad Sudetami, tego lata.

Skrytka pierwsza. Zachód słońca, zniewalający kolorystyką, przebogatą, jaka tylko może być po całodniowym deszczu i niespodzianym przedwieczornym wypogodzeniu. Od szarawej zieleni parujących lasów, poprzez kremową biel zalegających gdzieniegdzie mgieł, aż po pełną paletę żółci i czerwieni dominujących zachodnie niebo. Schnę już dłuższy czas, po siedmiu godzinach lipcowej ulewy, samotnie na ławce przed schroniskiem. Najpierw przyszedł kot, otarł się i usiadł tuż obok, chwilę potem człowiek. Ma pan szczęście, takiego widoku od wielu miesięcy nie było, zagaił. Kot pana lubi, pójdę za jego instynktem, mam ochotę pogadać, nie będę przeszkadzał? Sensowna rozmowa nigdy nie przeszkadza, odparłem, a potem już tylko słuchałem, z rzadka wtrącając pytania, czując się, mimo woli, trochę jak spowiednik, trochę jak barman, będąc zwierciadłem zwierzeń Schronionego tam już osiem lat, a uprzednio, to jego własne słowa, korposzczura, z pękniętym życiem osobistym. Przyjechał wypalony, aby wypocząć, naładować akumulatory, jak to w firmach mówią, redukując (nie?)intencjonalnie w freudowskiej frazie człowieka do roli maszyny, czyli uczciwie, na swój zaborczy sposób. Zobaczył, że jest wakat, nazajutrz zszedł do najbliższej poczty, aby odesłać klucz do miejsca, które miało być, długo, zbyt długo, domem. Przez tych ponad trzy tysiące dni, ani przez chwilę nie wątpił w słuszność decyzji. Nauczył się dystansu, najpierw do siebie, potem do przychodzących, nierzadko irytujących, roszczeniowych, bezczelnych i chamskich, jak choćby ojciec chłopaka, który podchodząc na szczyt zniszczył sobie nowiutkie, kuriozalnie drogie, zupełnie niegórskie buty, jak to rodziciel wszem i wobec wykrzykiwał, rzucając sumę, za którą sudańska wieś miałaby jedzenia na tydzień, obciążając Schronionego winą za to, iż nie wyasfaltował szlaku i nie sprzątnął na długości kilku kilometrów błota. Nie dał się sprowokować, przeczekał, podobnie jak i tych, co wypisują w komentarzach, że bufetowy mógłby się częściej i promienniej uśmiechać, czyniąc, jak większość ludzi zredukowanych do roli konsumentów, obsługę zakładnikami swojego transakcyjnego dobrostanu. Płacę, kupując produkt i uśmiech w promocyjnym pakiecie, więc dawać mi tu jedno i drugie. Już! Cóż, powietrze robi się czasem ciężkie od marnych ludzi, żeby zaadaptować myśl Karola Szymanowskiego. Praktykuję Gandhiego, dużo odeń czytałem, rzekł na koniec, na przemoc, na szczęście najczęściej werbalną, odpowiadam spokojem. A zatem wreszcie go odnalazł. 
 
Skrytka druga. Wczesny poranek, szykuję się do drogi, przede mną prawie trzydzieści kilometrów i ponad 1000 metrów różnicy wzniesień. Piję herbatę, gdy pojawia się chłopak w kucharskim kitlu, pyta, gdzie idę, twarz mu się rozjaśnia – piękny stamtąd widok, szepcze, rozległy, na całą Kotlinę. Tym razem ja kontynuuję rozmowę, czując rodzącą się więź. Przyjechał w psychicznym dołku, usiłując w górskiej włóczędze odnaleźć siebie po utracie pracy w restauracji, która była jego całym życiem przez lata. Wystarczyła werbalna iskra w stresie, jak to w kuchni, słusznie wśród gastronomików nazywanej hell’s kitchen, więc szef dał mu wymówienie. Chciałem go wtedy zabić, dodał, kto wie, co by było, gdybym wrócił do swojego miasta. Zrzędzenie losu przeistoczyło się nagle w zrządzenie. Zgadał się z dzierżawcą schroniska, a ten wyczuł szansę, dla siebie i dla niego. Piłka była krótka, a Wgórywzięty od kilku lat wyczarowuje w mikroskopijnej kuchni kulinarne dzieła sztuki, takiej jakości i kreatywności, jakich nie powstydziłaby się topowa restauracja w Krakowie czy w Warszawie, a już na pewno nie ta, w której tak niewdzięcznie tyrał. Wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze, zapytał na koniec, doświadczyłem niespieszności życia, wbrew pędowi codziennych kilku godzin w kuchni, nauczyłem się uniezależniać od tego, co uwiera i boli, zyskałem harmonię, góry mi się odwdzięczyły, wyedukowały. O tak, stworzyły czułego stoika, rzadki gatunek, powinien być pod ścisłą ochroną, pomyślałem, ruszając na szlak.  
 
Skrytka trzecia. Maleńkie schronisko, ledwie kilka pokoi. Jest komplet, nocują rodziny z dziećmi, natarczywie dominującymi. To podrośnięci nastolatkowie, z tego samego miasta. Rządzą, są hałaśliwi, naodobecni, męczący, zawłaszczyli całą przestrzeń, ich hormony buzują, robią się coraz bardziej agresywni. Siedzę z boku, usiłuję, bez większego powodzenia, czytać. Nagle z ust najgłośniejszego, ich przywódcy, padają słowa, które elektryzują – „szon patrol”, wraz z chamskimi, obscenicznymi tekstami na temat ocenianych, zbyt frywolnych w ich mniemaniu dziewcząt. Okazuje się, że siedzę w jednej sali z ochotniczymi, młodocianymi policjantami obyczajowymi, niczym z Arabii Saudyjskiej czy Iranu żywcem przeniesionymi. Po raz kolejny życie udowadnia, że zawsze znajdą się chętni na rolę hunwejbina, jakobina, nadgorliwego tropiciela domniemanych win i przewin. Do tego tak młodzi. Zgroza. Miałem dwa wyjścia, uciec do swojej noclegowej dziupli albo wejść w słowo. Wybrałem to drugie, natykając się na zmasowany atak szczeniażerii i tych, co ich na świat przywiedli. Starałem się mówić spokojnie, argumentując, z oczywistym skutkiem, natykając się na coraz to dzikszą emocję, pogardę i hejt.  Czułem się niczym Gombrowicz w szkolnej polemice z owym klasowym troglodytą, który po wysłuchaniu rzeczowego wywodu młodego Witolda, rzucił, ku uciesze kolegów, „a tobie śmierdzi z gęby”, zamiatając, jak to dziś się mówi. Zrobiło się nieciekawie, powietrze było ciężkie od rychłych rękoczynów. I wtedy pojawił się Schroniony. Zgasił pożar, wykazując się nieprzeciętnymi zdolnościami rozjemczo-negocjacyjnymi, wylał oliwę na wzburzone fale, a akcję spuentował dowcipem. Przytoczę, expressis verbis, bo kto wie, co mi nim uratował:
Przychodzi do baru facet bez twarzy i mówi (z głębi, przeciągle, z trudem, no bo jak w jego sytuacji anatomicznej inaczej) do barmana – Pooooproszę kaaawę! 
Przepraszam, pyta barman, ale jak pan chce ją wypić?
Noooormaaaalnie, duuupą!
No to barman, niewiele myśląc, chlust mu tę kawę w dupsko i słyszy, Ajajajajajaj!
Przepraszam najmocniej, trzęsie się wystraszony barman, za gorąca?
Nieeeee, goooorzkaaa!

 
Gargantuiczny rechot załatwił ostatecznie sprawę. Dowcip, wieloprzymiotnikowo i wielopoziomowo niepoprawny, lecz jakże hic et nunc skuteczny, saperski rzec można, zapamiętam po kres świadomości. Następnego dnia lało niczym w przeddzień potopu, jadłem zrobione przez mojego wybawcę wczesne, wyśmienite śniadanie, omlet-komplet ze wszystkiego, co pod ręką było. Wgórywzięty wziął mnie na bok i dyskretnie zaproponował transport samochodem do następnego miejsca noclegowego, zanim hunwejbiniątka się obudzą. Przystałem bez wahania. Takim to sposobem Schroniony i mnie uchronił, od przemoczenia i poturbowania. Nie chciał grosza za podwózkę, a było to kilkadziesiąt kilometrów, uścisnął mi na koniec rękę i wrócił do siebie. Kiedy odjechał, a ja ostatecznie ochłonąłem, usłyszałem w duchu dopiero co przeczytany wiersz Urszuli Kozioł, z uhonorowanego nagrodą Nike „Raptularza”.

Tempus fugit
Czas zawczasu
pogrążyć się w sobie
 
czas 
zdążyć na czas
 
czas mieć czas
zanim
strąci nas w bezczas
 
bo poniewczasie
będzie za późno na cokolwiek.


Dziękuję – sudecki samarytaninie… 

Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca
   

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour©
MP MICE & More©
MP Impact©
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl