Tomasz Mlącki: Paszport numer 7, czyli magia cyfr
Siódemka to, jak powszechnie wiadomo, cyfra niezwykle pożądana, po prostu szczęśliwa. Ten przymiotnik przywarł do niej na stałe, więc cokolwiek się z nią konotuje, budzi wzmożone zainteresowanie, co jest oczywistą i prostą konsekwencją owej arytmetycznej charyzmy. Ostatnio głośno o siódmej pozycji polskiego paszportu na liście najbardziej pożądanych dokumentów podróżnych świata. Taki ranking książeczek dla kolekcjonerów wiz i stempli przekroczenia granic ogłasza rokrocznie Henley Passport Index, a w tym roku dokumentowi z orłem w koronie na okładce przyporządkowano właśnie ową magiczną cyfrę. Trudno się więc dziwić, iż wszelki komentariat, od najmniejszych choćby portali, poprzez blogosferę i branżowe newslettery, liczne opiniotwórcze gazety i czasopisma, aż po ćwierknięcia w mediach społecznościowych dobiegające z Ministerstwa Sportu i Turystyki oraz resortu spraw zagranicznych ogarnął szał entuzjastycznej eksploatacji tego niezaprzeczalnego, bez dwóch zdań, sukcesu.
W tym miejscu pozwolę sobie na historyczną dygresję jako doskonale pamiętający polską mizerię paszportową z okresu agonii ustroju słusznie minionego, czyli w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Było wtedy w tym względzie, jak to słowami Wojciecha Młynarskiego śpiewał niezapominany Wiesław Gołas, mikro i przykro. Pozornie jednak wyglądało to okazale. Paszportów bowiem można było mieć, nie mając oczywiście na pieńku z resortem spraw wewnętrznych, choć gdy komuna konała, gorset dostępności mocno rozluźniono, aż cztery. Dwa były tylko do użytku prywatnego. Powszechniejszy – do krajów demokracji ludowej (dla porządku, bo to dla lwiej części populacji prehistoria, połowa z nich już zresztą nie istnieje w tym kształcie, przypomnę ich nazwy: Niemiecka Republika Demokratyczna, Czechosłowacka Republika Socjalistyczna, Węgierska Republika Ludowa, Socjalistyczna Republika Rumunii, Ludowa Republika Bułgarii oraz last, but definitely not least – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich), w zasłużenie pogardliwej zbitce słownej zwane demoludami. Kolejny dokument zawierał na szóstej stronie dumnie brzmiący wpis – wszystkie kraje świata, co nieintencjonalnie zapewne, ale w smakowitym paradoksie wyrzucało poza nawias naszego globu wspomniane wyżej państwa, dążące do świetlanej, socjalistyczno-komunistycznej przyszłości. Dwa pozostałe, noszące nazwę służbowy, z identycznymi jak prywatne zakresami geograficznymi, były zdecydowanie rzadsze, a przeznaczono je do wyjazdów delegacyjnych, zgodnie z napisem na okładce.
Cóż jednak z tego, że było ich tak wiele, skoro żaden z nich, może z wyjątkiem służbowego do krajów socjalistycznych, sam w sobie nie był wart więcej niż międzynarodowy dokument tożsamości. Paszport ze schyłkowego peerelu nie uprawniał bowiem do przekroczenia granicy praktycznie jakiegokolwiek państwa. Żeby to uczynić trzeba było mieć wizę, voucher, zaproszenie lub jakikolwiek inny wymagany dokument, umożliwiający wstawienie upragnionej pieczątki wjazdu. Taki stan rzeczy utrzymywał się zresztą dość długo w okresie ustrojowej przemiany, czyli na przełomie lat 80. i 90. XX w. Niemalże nikt nam podówczas nie ufał, byliśmy postrzegani jako turyści de nomine, a gastarbeiterzy i handlarze de facto. Nie bez racji zresztą, bo wtedy w takiej nieformalnej postaci realizowała się polska żyłka biznesowa. Może więc ciszej rozprawiajmy nad trumną prekapitalistycznej polskiej przedsiębiorczości w detalicznym handlu zagranicznym i wybaczmy, bo wiedzieli co czynią, na przykład wiedeńskim i ateńskim celnikom wpisującym w polskie paszporty łacińskim i greckim alfabetem namioty, kuchenki gazowe, śpiwory i inne atrakcyjne na ich rynkach przedmioty, jako towar do obowiązkowego wywozu. Dziś taki wpis to cymelium, wiem co mówię, bo właśnie nań patrzę.
Proszę darować ten może zbyt obszerny wstęp, uwidaczniający jednak jak długą drogę, w niedługim przecież czasie przeszliśmy. Polski dokument podróżny w roku 2025. uprawnia do bezwizowego (choć czasem trzeba się w systemie elektronicznym zarejestrować) wjazdu do 185 krajów i terytoriów świata! Jakąż te trzy cyfry czynią różnicę w porównaniu do stanu wyjściowego. Z trzeciej ligi do ekstraklasy. Od wylęknionego na widok jakiejkolwiek granicy zera (nic personalnego, chodzi tylko o liczby) do dumnego globtrotera. Znać różnicę, żeby sparafrazować, bo jest na czasie w kolejnym filmowym dublecie, Wokulskiego. A pan Stanisław w końcu sporo podróżował, nie zapominając o lukratywnym handlu po drodze, więc pasuje tu jak ulał.
Z tym większym zdziwieniem, wręcz niesmakiem, po wnikliwszym przyjrzeniu się wspomnianej liście, dostrzegam tu manipulację. Czy niewinną, niech każdy oceni. Prawie wszystkie wspomniane media epatowały, expressis verbis, stwierdzeniem, iż polski paszport jest na siódmym miejscu pod względem atrakcyjności bezwizowej, nie wchodząc w materię, w której zwykle drzemie diabeł, czyli w detale. Jeśli zaś spojrzymy na Henley Passport Index in extenso, uważnie, cóż zobaczymy? Et voilà!
- Singapur — 193 kraje bezwizowo
- Korea Południowa — 190
- Japonia — 189
- Niemcy, Włochy, Luksemburg, Hiszpania, Szwajcaria — 188
- Austria, Belgia, Dania, Finlandia, Francja, Irlandia, Holandia — 187
- Grecja, Węgry, Nowa Zelandia, Norwegia, Portugalia, Szwecja — 186
- Australia, Czechy, Malta, Polska — 185
- Chorwacja, Estonia, Słowacja, Słowenia, ZEA, Wielka Brytania — 184\
- Kanada — 183
- Litwa, Liechtenstein — 182.
Jakby więc nie liczyć, nasza bordowa książeczka jest realnie na miejscu, w najkorzystniejszym ujęciu, dwudziestym drugim. Pierwsze trzy okupują autorytarny Singapur oraz demokratyczne Korea Południowa i Japonia, będąc w tej hierarchii lege artis, samodzielnie. Schody zaczynają się od miejsca czwartego, bowiem odeń trzeba już mówić o, jakże to modne teraz słowo, współdzieleniu, o czym niestety rzadko kto wspomina. Wystarczyłoby dodać – ex aequo, wyjaśnić klucz, dodać współdzielących i byłoby po sprawie, uczciwie i bez narażania się na uzasadniony zarzut uprawiania propagandy sukcesu, bez sensu i logiki, bo przecież 22. miejsce to tak wielki powód do dumy, że nie warto psuć obrazu sztubackim zabiegiem. Mówi się, że liczby nie kłamią. To prawda, pod warunkiem jednak, że słowa opisu w perswazyjnym zapędzie w tym nie przeszkadzają.
Rzecz wpisuje się idealnie w szerszy kontekst towarzyszący ludzkości od zarania dziejów, mianowicie nieskrępowanego nienasycenia, czy też jak pisał Freud, permanentnego konfliktu zasady przyjemności (co mieć chcemy) z zasadą rzeczywistości (co mieć możemy). Można to także określić mianem zasady narcystycznego przeskalowania, która ów uporczywy dyskomfort łagodzi. W wersji popkulturowej nader celnie sformułowali ów paradoks scenarzyści serialu „1670”, wkładając w usta Jana Pawła Adamczewskiego soczyście prowokacyjną frazę (cytat z pamięci) – „zawsze aplikuj o stopień powyżej swoich kompetencji”. Po co zatem miejsce 22., skoro 7. brzmi lepiej? Protagoras miał rację twierdząc, iż prawdziwym jest dla każdego to, co mu się wydaje.
W kulturze immanentnego narcyzmu i wizerunkowego pudrowania rzeczywistości zasada ta jawi się jako poręczny, uniwersalny wehikuł lewarowania swoich ambicji, traktowanych jako synonim możliwości. Mierz siły…, i tak dalej, mamy to przecież wkodowane na wieki. Czasem (rzadziej) działa, czasem (częściej) nie. Przytoczmy kilka przykładów na czasie. Pewna germanistka z wieloletnim doświadczeniem pedagogicznym oraz wysoką kompetencją bycia osobą towarzyszącą, zapragnęła spróbować swoich sił w doradztwie finansowym, w najważniejszej instytucji bankowej kraju. Podobno są spore szanse, tak szepczą na Placu Powstańców Warszawy, dawniej Napoleona, co to parł do przodu nader skutecznie, nie zważając na ryzyko i rozsądek. Zaś pewien gasnący w sondażach polityk, nieposiadający wyższego wykształcenia oraz władający językiem angielskim w stopniu licealnym, obrażony na naród za niedocenienie geniuszu na miarę Noego, ratującego nację z odmętów duopolu, wykoncypował, że ma wystarczające kompetencje do objęcia funkcji wysokiego komisarza w Narodach Zjednoczonych. Mówi się na Wiejskiej, że szanse są tu bardziej niż nikłe. Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale noc tuż, tuż, więc spuentuję czymś optymistycznym. W końcu, jak mawiał geniusz kina Billy Wilder, notabene urodzony w Suchej Beskidzkiej – kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą. Otóż pewien emerytowany polityk, pragnący po traumatycznych trudach dwóch destrukcyjnych kadencji sprawdzić się w międzynarodowym ruchu olimpijskim, realistycznie podszedł do klęski tego zamierzenia i pokornie podjął grę w niższej lidze, w biznesie krajowym. Nie wyszło w Lozannie, wyjdzie w Rzeszowie. W końcu – nie być chciwym, to już bogactwo, jak mawiał Cyceron, a nie miał na myśli tylko pieniędzy. Kolokwializując – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Inaczej ani być, ani mieć…
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca