Tomasz Mlącki: 2026, czyli czas dyktatorów
Żyjemy, żeby sparafrazować egzystencjalne przekleństwo chińskiej proweniencji, otulone dla niepoznaki w aksamitny kostium przysłowia, w coraz ciekawszych czasach. Na naszych oczach dokonuje się przyspieszony demontaż systemu bezpieczeństwa, który przez 80 lat utrzymywał świat w stanie względnej równowagi geopolitycznej, konstrukcji uwzględniającej rozliczne interesy, nierzadko szanującej wolę i pragmatykę kompromisu, systemu skutecznie utrzymującego pokój przez bezprecedensowo długi czas, pragmatycznie oddalającego groźbę globalnego konfliktu. Wyraźnie rysuje się powrót do dziewiętnastowiecznej przeszłości, czasów koncertu mocarstw, od Kongresu Wiedeńskiego dzielących świat na własne dominia, dogadujących się w wąskim gronie ponad głowami innych, dyktując maluczkim co mają robić. Jako przedstawiciele branży bardziej niż inne podatnej na stany zawieszenia, niestabilność i niepewność, zlokalizowani w takim a nie innym miejscu Europy, możemy czuć uzasadniony lęk w tym kompulsywnie labilnym, nieprzewidywalnym jak nigdy za naszego życia świecie.
Nic się jednak nie dzieje bez przyczyny, a ta ma swoje zaoceaniczne źródło. W grudniu ogłoszono w stolicy USA nową strategię bezpieczeństwa narodowego, najlapidarniej ujmując, wyrzucającą Europę z listy amerykańskich priorytetów, którymi stają się Azja i obszar Pacyfiku. Waszyngton chce rychłego rozwodu na swoich warunkach, ruszając przy okazji na doktrynalną krucjatę i zarzucając Staremu Kontynentowi „cywilizacyjny zanik”, a Unii Europejskiej podważanie wolności politycznej i suwerenności, wprowadzanie cenzury i walkę z tożsamością narodową, grożąc jednocześnie bez najmniejszej żenady, iż będzie się do europejskich wyborów wtrącał, aktywnie wspierając prawicowych populistów. Cel jest jasny – osłabienie, a w dalszej konsekwencji rozbicie Unii Europejskiej. Unia bowiem, w oczach obecnej ekipy Białego Domu, jest dla Stanów Zjednoczonych wrogiem. Ekonomicznym, posiadającym gigantyczny potencjał w gospodarczej jedności, ale także ideologicznym, praktykującym, z niewielkimi wyjątkami, demokrację w klasycznej formie, nie tej fasadowej, osuwającej się nieuchronnie w autorytaryzm, rozumianej li tylko jako wehikuł wyborczy. Brukselska organizacja udowadnia także światu, że można skutecznie prowadzić społeczną gospodarkę rynkową, zamiast hołdować leseferyzmowi i arywizmowi, ale przede wszystkim uprawiać z sukcesem kulturę politycznego i społecznego kompromisu, inkluzyjną, tolerancyjną, równościową, co budzi oczywistą niechęć tych wszystkich, którzy wymienione wartości darzą w najlepszym przypadku niechęcią, jakże cierpliwą matką nienawiści. Poza USA jest tylko jedno państwo z geopolitycznej pierwszej ligi, które pała do Unii zbliżonym uczuciem, a jest nim Rosja. Rozbicie tak znaczącej organizacji jest Moskwie i Waszyngtonowi na rękę. Osłabiona, rozdrobniona na liczne państwa i państewka, będzie Europa idealnym polem do wcielania w życie najbrutalniejszej i najskuteczniejszej jednocześnie zasady politycznej hegemonii – divide et impera. Motywacje tego egzotycznego, nie do wyobrażenia choćby kilka lat temu sojuszu są zasadniczo różne, lecz intencja tożsama.
Powody, dla których Kremlowi w to graj, są dla każdego świadomego i rozumnego Polaka, mającego w pamięci studwudziestotrzyletnią moskiewską niewolę, jasne. Dla USA z kolei bodźcem jest przede wszystkim pozbycie się potężnego gospodarczego konkurenta, hamującego na swoim terytorium, poprzez regulacje i dyrektywy, nieskrępowaną ekspansję big-techów oraz firm z innych sektorów, nienawykłych do barier na własnym podwórku, gdzie turbokapitalizm, wolny rynek w nieskrępowanej postaci, stawia się na ołtarzach postępu. Ta ekonomiczna religia, jak każda zresztą, nie znosi rywali w wyścigu po rząd dusz. W tle jest także redefinicja globalnej roli USA, mocarstwa odtąd w założeniu bezkosztowego, nieponoszącego obciążeń na stacjonowanie wojsk, niebiorącego pod uwagę innych niż własne interesów, niezawierającego kompromisów, hegemona w tej części świata, jaką uzna, w danym momencie, za swoją strefę wpływów. Korporacji Stanów Zjednoczonych.
Wspomniana strategia, którą sensowniej byłoby nazwać doktryną Trumpa, jest bowiem w sporej mierze kompilacją jego systemu wartości oraz związanych z nim ideologów MAGA, to konstrukt, w którym nie ma kategorii dobra i zła, jest tylko strata i zysk, a raczej dobro utożsamiane jest z zyskiem, a zło ze stratą, choć nawet i ta druga, jeśli się zdarzy, a są to przecież przypadki nierzadkie, jest sprzedawana opinii publicznej jako sukces. W myśl tej absurdalnej dla racjonalnie myślącego człowieka filozofii rządzący są nieomylni, a wszystkiemu winne są wrogie, tradycyjne media, robiące ludziom wodę z mózgu, w odróżnieniu od społecznościowych, będących krynicą prawdy i wolności słowa. Polityka staje się w niej całkowicie służebna wobec biznesu, przejmując jego konstytutywną cechę, kompulsywny chaos, opakowany w atrakcyjny wizerunkowo, elegancki sznyt elastycznej kreatywności. Wartością najwyższą jest tu rozszerzanie rynków zbytu, a zasadą naczelną brak ekonomicznej dyskryminacji opartej na jakichkolwiek innych niż wolna wola przedsiębiorców kryteriach. Innymi słowy – chętnie pohandlujemy z dyktatorami, jeśli tylko da się na tym godziwie zarobić. Stąd bezprecedensowe naciski na Ukrainę, przymuszaną do podpisania planu pokojowego w skrajnie dlań niekorzystnej wersji, ergo – postrzeganą jako państwo blokujące normalizację biznesowych relacji z Rosją. Wojna z tej perspektywy nie jawi się, mimo pacyfistycznej retoryki jako tragedia, lecz problem do pilnego rozwiązania, aby wreszcie działać w myśl zasady „business as usual”. Państwo demokratyczne – ofiara, ma się ukorzyć przed autorytarnym agresorem, wszystko to pod arogancką presją mediatora, reprezentowanego przez zięcia prezydenta i jego partnera z deweloperki, jakby doświadczonych w sztuce negocjacji, znających do podszewki realia regionu dyplomatów było w Departamencie Stanu mało. W uczciwszych czasach określano taki stan rzeczy mianem nepotyzmu i kolesiostwa, a teraz… Milczenie, bo nikt nie chce się narazić w świecie, w którym relacje z jego największą potęgą definiuje przede wszystkim strach przez podpadnięciem w niełaskę.
Trudno nie odnieść wrażenia, że Biały Dom staje się w tym kontekście ekspozyturą Kremla, dążącego z żelazną konsekwencją do uniknięcia odpowiedzialności za agresję i jej tragiczne konsekwencje. Nie zapomina się przy tym o jakiejkolwiek, choćby peryferyjnej strefie wpływów, żaden, niewielki nawet rynek, nie zostanie pominięty. Przykładem Białoruś, wynagrodzona poprzez zniesienie sankcji na eksport potasu w zamian za uwolnienie ponad setki więźniów politycznych. Wcześniejsza, zrealizowana w mniejszej skali, tożsama operacja, doprowadziła do zdjęcia restrykcji z Belavii, narodowego przewoźnika lotniczego. Na przyszłość rządzący tym krajem „ciepły człowiek”, jak to się o nim wyrażał nie tak dawno jeden z prominentnych polityków prawej strony w Polsce, ma w więzieniach solidny zasób negocjacyjny w postaci prawie dwóch tysięcy osadzonych z tożsamego paragrafu. Jakby tego było mało, Trump z mińskim dyktatorem dobrotliwie gawędzi, telefonicznie i poprzez posty w Truth Social, a także, w tym przypadku z Melanią, w formie tradycyjnej - listu na firmowym papierze z Białego Domu, zapewniając o modlitwie za zdrowie i dobrostan mińskiego satrapy. Nie sposób więc uwolnić się od myśli, że niegdyś to Ameryka kupowała wpływy, nierzadko jednak w dobrej wierze i nie zapominając o demokratycznych wartościach, w sensownym celu, a teraz to ją można bez większego wysiłku kupić, a to za obietnice otwarcia rynku, a to za dostęp do połowy, tej cenniejszej, tablicy Mendelejewa, a to za cokolwiek, co w danej chwili można jej sprzedać. Transakcyjność jako lejtmotyw politycznej pragmatyki Stanów Zjednoczonych stała się najtwardszym, niezaprzeczalnym faktem, przy czym walutą nie mogą już być, jak przez dziesięciolecia wspierania opozycji i dysydentów w krajach totalitarnych, imponderabilia. Ta karta, niemiłosiernie dziś bita, odchodzi do przeszłości, wszystko ma być monetyzowane, w najdosłowniejszym sensie tego terminu, budując konsekwentnie doskonałą w ekonomicznej skuteczności strefę interesów.
Przykład idzie z góry, bowiem samego Trumpa kupić nietrudno, choć tutaj wachlarz wykorzystywanych walut jest zdecydowanie szerszy. Najistotniejszą pozycję zajmuje wśród nich pochlebstwo. Oniemiały świat patrzył na hołd Gianniego Infantino, peregrynującego do Waszyngtonu z pokojową nagrodą FIFA, wymyśloną ad hoc, aby ukoić podrażnione nieprzyznaniem Nobla prezydenckie ego. Oglądając ociekającą od wazeliny scenę jej wręczenia, nie sposób się uwolnić od kalki pamiętnego „Misia”, kiedy to prezes Ochódzki, na granicy zawału, po wbiegnięciu na 30. piętro Pałacu Kultury, wręcza puchar za „zajęcie pierwszego miejsca”, przeznaczony dla kuzyna ministra, w którego łaski chciał się wkraść. Dziś bareizm z trumpizmem w jednym stoją domu. Białym. Swoją drogą, ewentualne przyznanie tego bezsprzecznie najcenniejszego dla polityka lauru osobie, która jest uosobieniem immanentnego konfliktu, nietolerancji, wręcz wrogości dla myślących inaczej, byłoby absurdem doskonałym, którego sami mistrzowie gatunku, Ionesco do spółki z Mrożkiem, nie zdołaliby wymyślić, podobnie jak tego, że prestiżowy Institute of Peace, zmienił nazwę na, cóż za niespodzianka, Donald J. Trump Institute of Peace, aby uhonorować „największego negocjatora w historii narodu”. Dodajmy, że były deweloper chciał pierwotnie zamknąć tę instytucję, uważając ją za zbędną, lecz gdy to się z przyczyn formalnoprawnych nie udało, zemścił się na niej w sposób symboliczny, przy okazji dopieszczając swoją manię wielkości. Co najmniej dwa w jednym. Genialne, na swój małostkowy sposób. Mania grandiosa ewidentnie cechuje inny, tym razem z naszego branżowego podwórka, przypadek. Amerykańska Służba Parków Narodowych ozdobiła roczne karnety wstępu, zamiast wybranego w otwartym konkursie zdjęcia jednego najpiękniejszych miejsc w Stanach – Glacier National Park w Montanie, podobiznami Georga Washingtona i, no zgadnijcie kogo…, obok umieszczając napis, który byłby stosowny, gdyby wybrano wspominaną fotografię – America the Beautiful. W tym jednak przypadku staje się to jednak, jakby to rzec dyplomatycznie, dość kontrowersyjne estetycznie. Można mieć solidne wrażenie niespójności desygnatu z nazwą. Ten duet uwalnia zresztą gonitwę myśli: dwóch najwybitniejszych prezydentów? A może pierwszy i ostatni? Żyjemy przecież w coraz ciekawszych czasach, więc ćwiczmy wyobraźnię. Przy okazji wprowadzono wyższe opłaty dla obcokrajowców. Wiadomo, Americans first.
W innych przypadkach waluta relacji jest materialna do bólu, dość wspomnieć o darze z Kataru, kolejnego państwa autorytarnego, luksusowym jumbo-jecie, mającym zastąpić w nieodległej perspektywie Air Force One. W czasach któregokolwiek z poprzednich, nieważne czy demokratycznych, czy republikańskich prezydentów, nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, aby w najbogatszym przecież państwie świata, wyciągać rękę do innego kraju po wart setki milionów dolarów służbowy samolot, nie narażając się przy tym na, bardziej niż oczywisty, zarzut konfliktu interesów i korupcji. Delegacja szwajcarska z kolei uroczyście wręczyła na 1600 Pensylvania Avenue sztabę złota wartą 130 tysięcy dolarów, w towarzystwie innych precjozów i jak za dotknięciem różdżki nałożone już, dotkliwe cła Helwetom znacząco zredukowano. Złote, a jakże symbolicznie skromne. W dziejach Stanów Zjednoczonych określa się drugą połowę wieku XIX, co stanowi zastanawiającą i raczej nieprzypadkową koincydencję z przywołanym już we wstępnej części tekstu stuleciem, mianem „gilded age”, wieku pozłacanego, ze wszech miar nieskromnego, gdy królował paradygmat szybkiego rozwoju za wszelką cenę, między innymi gigantycznej, niepohamowanej korupcji. Określano ten stan państwa, w dosadnej bezpośredniości, kapitalizmem kolesiów albo systemem „pay for play”. Płacisz, grasz, a raczej jedziesz. Jakieś analogie?
Są także inne, budzące najwyższe zaniepokojenie, działania i enuncjacje obecnej administracji, choćby w sferze mediów i wolności słowa. Biały Dom chce pozwać szacowną BBC na astronomiczną kwotę 10 mld dolarów za skompilowanie w materiale telewizyjnym dwóch wypowiedzi Trumpa, z tego samego przemówienia zresztą, zarzucając jego autorom manipulację. Abstrahując od wysoce dyskusyjnego meritum, oczywista jest tu intencja osiągnięcia efektu mrożącego. Urzędujący prezydent USA nie znosi bowiem jakiejkolwiek krytyki, uważając się za nieomylnego. Trudno się zatem dziwić, że pewnego razu wypalił, iż wszystkim stacjom telewizyjnym, które ośmielą się być wobec niego, czy też ruchu MAGA krytyczne, należy odebrać koncesje. Ponieważ, jak wielokrotnie to udowodnił, jest człowiekiem mściwie pamiętliwym, należy brać te niemieszczące się jakichkolwiek demokratycznych standardach groźby najzupełniej serio. Po czynach, kolejnych niestety, go coraz lepiej poznamy. Wreszcie przykład najświeższy – Grenlandia. W emocjonalnej tyradzie 47. prezydent USA oznajmił Danii i światu, że wyspa jest Stanom Zjednoczonym potrzebna z uwagi na bezpieczeństwo narodowe, więc tak czy inaczej sobie ją wezmą. Grubo, jak się dziś mawia. Gdyby każdy kraj tak dosadnie rozumiał praktykę własnego bezpieczeństwa, nie byłoby komu i dla kogo pisać tych słów. Dodać jednak z historycznego obowiązku należy, że lista poprzedników w stosowaniu tej zasady jest długa i bogata w ciekawe nazwiska. Może tylko dwa przykłady. Pewien kanclerz dużego europejskiego państwa w 1938 roku uznał za niezbędne z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego okrojenie Czechosłowacji z tak zwanego Kraju Sudeckiego, a rok później zażądał polskiego korytarza oraz miasta, za które nikt nie chciał umierać, choć ostatecznie tak wielu musiało. W 2022 roku pewien prezydent wydał, podobnie umotywowany, rozkaz rozpoczęcia „specjalnej operacji wojskowej”, dając początek najtragiczniejszej wojnie współczesnej Europy. Nie ma też się zbyt długo rozpisywać o tym, że liczni niezależni eksperci punktują niespotykany, od wspomnianego XIX wieku, poziom wykorzystywania najwyższego stanowiska w USA do własnych celów, skutecznego, idącego w miliardy lewarowania majątku własnego i rodziny, w tym w kryptowalutach. Swoją drogą, jakże celna, w obliczu anonimowości transakcji i unikaniu podatków, jest ta nazwa.
Proszę wybaczyć tę dość długą listę, może tak to ujmijmy, niestandardowych działań amerykańskiej administracji i jej szefa, lecz staramy się tu udowodnić narzucającą się nieodparcie tezę, że wszystkie opisane zabiegi i akcje są zdecydowanie bardziej właściwe dla przywódcy autorytarnego niż szczerego demokraty, stanowiąc katalog przerażających kuriozów w kontekście przywódcy kraju uchodzącego na najstarszą, nieprzerwanie funkcjonującą demokrację świata. Zasadnicze zaś pytanie brzmi – czy dyktatorzy tego świata mają prawo się bać, widząc swoje własne metody w takim użyciu? Czy inni, mniejsi, póki co balansujący na krawędzi ustrojów przywódcy, a są już takie nieodległe przykłady, choćby na południe od Krakowa, nie będą się czuli ośmieleni, aby pójść dalej, zerwać uwierające ich maski w świecie, w którym już wszystko jest na sprzedaż? Czy inni, dotąd niebędący przy władzy, jeśli wreszcie wzbierająca, populistyczna fala wyniesie ich na szczyt, nie pójdą o krok, czy też wiele kroków dalej, zrzucając gorset umów międzynarodowych, podpisanych przez ich poprzedników? Te wszystkie Fronty, Zjednoczenia, Alternatywy, Korony itp. tylko czekają na taki przekaz i wsparcie. Sondaże im sprzyjają, od Lizbony po Warszawę. Przecież nie bez powodu cała populistyczna prawica świata z jednej strony kurczowo trzyma się Trumpa, z drugiej zaś jest zauroczona Rosją jako cywilizacyjnym, ustrojowym wzorem. Nie są logicznie niespójni, wręcz przeciwnie.
Świat, który znaliśmy i uważaliśmy w ślad za Fukuyamą za ostateczny triumf demokracji, jako najwyższej formy rządu w dziejach, drży obecnie w posadach. Niczego już nie można być pewnym. Kiedy Unia Europejska usiłowała wykorzystać zamrożone rosyjskie aktywa, aby dozbroić i wspomagać na inne sposoby walczącą Ukrainę, twardo przeciwstawiło się jedno państwo. Tym razem w szeregach trzeciej kolumny nie stanęli znani już moskiewscy akolici z kręgu dawnego Układu Warszawskiego, lecz Belgia – państwo dojrzale demokratyczne, ale rządzone przez nacjonalistę, głoszącego separatystyczne i secesyjne hasła. Jest sarkastycznym chichotem historii, że ten pomocowy projekt, być albo nie być dla krwawiącego Kijowa, ale także dla Unii, której Rosja nie daruje w obecnym kształcie, został pogrzebany w kraju, na terytorium którego leży Waterloo…
Świat, który coraz wyraźniej wyłania się z chaosu ostatnich lat, chaosem być nie przestając, nie wygląda przyjaźnie. Politolog byłby zapewne podekscytowany, lecz zwykły człowiek może być tylko przerażony. Wygląda na to, że szala, nie pierwszy raz, przechyla się na stronę Hobbesa, widzącego jako dominantę ludzkiej natury strach i żądze, w sporze z Sokratesem, wierzącego w siłę rozumu i prawdy. Jesteśmy więc na dobrej drodze w mrok platońskiej jaskini. W tej przestrzeni dialog jest brutalnie wypierany przez dyktat, a demokraci przez autokratów – embrionalną formę dyktatorów, tych spełnionych, rzec można tronujących, i tych in spe, aspirujących. To kwestia czasu, gdy tylko co zdobywszy władzę, zaczną przykręcać śrubę, brać za twarz, upokarzać i uciskać, aby realizować maksymę Władysława Gomułki z 1945 roku: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!”. Autorytaryzm jest atrakcyjny, jak każda próba naprawiania świata na skróty, łechce ludzką niecierpliwość i nienasycenie, skutecznie uwodzi jako totalitaryzm w wersji light, oświecony rzec można. Skręt w kierunku autorytaryzmu to, przywołując słynny podział Isaiaha Berlina i pozostając w niezbędnym myślowym skrócie, „wolność od”, absolutyzowana, czyli brak barier dla nieskrępowanej umową społeczną działań jednostki, ekskluzywna, innymi słowy negatywna. Łatwiejsza, z pozoru. Demokracja zaś to „wolność do”, twórcza, wspierająca, inkluzyjna, dająca każdemu możność rozwoju z poszanowaniem praw innych jednostek. Pozytywna, więc trudniejsza, bardziej wymagająca. Co wybierze większość?
Tomasz Mlącki, Warszawa, 28.12.2025
P.S. W obliczu obecnej sytuacji geopolitycznej Poliki i Polacy mają pełne prawo czuć niepokój, i nie chodzi tu tylko o międzynarodowy, obiektywny kontekst. Kraj jest bowiem w klinczu wewnętrznej, eskalującej wojny o zakres kompetencji. Niefortunnie, bez politycznej wyobraźni skonstruowana konstytucja daje możliwość uznaniowej, uzurpacyjnej interpretacji ustroju w kontekście władzy wykonawczej. Szczególnie jedna strona konfliktu, agresywnie dynamiczna, nieznająca granic rozsądku w przedkładaniu bieżącej polityki wewnętrznej nad strategiczny interes państwa, zdaje się znajdować satysfakcję z tańca na wybuchającym wulkanie. W ślad za tym Polska jest postrzegana za granicą jako kraj, w którym nie wiadomo z kim rozmawiać o sprawach zagranicznych i obronnych. Dzieje się to w czasie, kiedy wszelkie zachodnie sojusze, na czele z NATO, są wystawiane na próbę, a opieranie bezpieczeństwa państwa na jednym tylko, choćby najpotężniejszym nominalnie podmiocie, jest działaniem wysoce nieodpowiedzialnym, szczególnie gdy trzeba tu polegać na słowie człowieka, który słucha tylko siebie, nigdy ekspertów, funkcjonuje w chaosie ciągłej labilności decyzyjnej oraz, jak wnikliwie zauważył prof. Norman Davies, to tylko kwestia czasu, kiedy zdradzi. Przeprowadzone w gronie eksperckim badania gotowości do zastosowania art. 5 układu NATO, w państwach członkowskich, jeśli trzeba byłoby przekonywać obywateli do umierania za Wilno, Tallin, Rygę czy Warszawę, wykazały tendencję w wysokim stopniu niepokojącą. Badana kohorta jest pęknięta na troje, w niemal idealnych proporcjach. Jedna trzecia chce walczyć, jedna trzecia negocjować, a reszta wybiera inercję, czyli wszystko im jedno.
Ta sytuacja w oczywisty, narzucający się sposób przywołuje analogie z końcem XVIII wieku. W Teatrze Narodowym Jan Klata, nowy dyrektor tej sceny, wystawił „Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego. Reżyser perfekcyjnie ułożył adaptację w sekwencję wstrząsających scen, wskazując krok po kroku postępy atrofii polskiej państwowości, fundament rozbiorów kraju, w którym niezdolność do kompromisu, okopywanie się we własnych zaściankach, dziś w formie tożsamościowych baniek, emanowały w permanentną wojnę domową, nie sensu stricte rzecz jasna, lecz largo, która doprowadziła do wymazania, na 123 lata, i przede wszystkim na własne życzenie, kraju z politycznej mapy Europy. Spektakl zapiera dech, magnetyzuje, nikogo nie pozostawi obojętnym. To inscenizacja na miarę czasów, w których przychodzi nam żyć, z cieniami czasów przeszłych, które należy poddać reinterpretacji i weryfikacji. Wszyscy przecież chcą być w pierwszym pokoleniu Polaków mądrych po szkodzie, ale chyba żadnemu się to do tej pory w pełni nie udało, i o tym jest także, jeśli nie przede wszystkim, ten spektakl, pokazany bez taryfy ulgowej, głośno i dobitnie. Ma wstrząsnąć i przebudzić, bo jaką mamy, wciąż skłóceni, niepomni doświadczeń wynikających z historii, geografii i geopolityki, w obliczu potężniejącej na wschodzie dziejowej burzy, alternatywę?
„Termopile”, spektakl doskonały artystycznie, potężny przesłaniem, powinien zobaczyć każdy, ale przede wszystkim stratedzy i sztabowcy wspomnianej, toczącej się wojny polsko-polskiej pod flagą zgoła niepolską. Ci kluczowi daleko nie mają, kilka minut na piechotę, z Krakowskiego Przedmieścia na Plac Teatralny. Usilnie zalecam ten spacer. W zimowy wieczór głowy szybciej ochłoną, a inscenizacja da do myślenia. Mogę jako recenzent tego świetnego przedstawienia i wyznawca teatru jako medium rozumnie dydaktycznego, ufundować, pro publico bono, bilety. T.M.
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca